sobota, 16 kwietnia 2016

Rozdział XLVIII "Zabić i zostać zabitym?"



          Otworzyłam natychmiast oczy, obraz nie był już zamglony. Oślepiły mnie wpadające przez okno promienie słońca. Wokół panował bezruch i cisza. Ruszyłam prawą ręką, cóż za dziwne uczucie. Tak nieswojo, niby jestem sobą, lecz ruchy mam bardzo nienaturalne, jakbym dopiero się obudziła z bardzo długiego snu, podczas którego odrętwiały mi wszystkie kończyny, calutkie ciało. Towarzyszyło mi teraz nieprzyjemne mrowienie w stopach. Spostrzegłam dopiero teraz, że opieram kolana o parkiet – klęczę? Wstałam, chwiejąc się. Dlaczego jestem w sukience? Jakim cudem? Wygładziłam biały materiał redukując zagniecenia i zakrywając bladą skórę nóg. Czułam czyjąś obecność tuż za moimi plecami. Powoli się odwróciłam i ujrzałam ją… W czarnej sukience, z bardzo jasną karnacją, suchą, zdezorientowaną i oglądającą z niedowierzaniem swoje dłonie. Długie, ciemne, zniszczone włosy poruszały się przez wiejący od zewnątrz wiatr. Odsunęłam się zapobiegawczo, bo to, co mi oznajmiła miało teraz nastąpić. Naprawdę dziwnie się czuję. Nie mam tego wrażenia, że mogę przywołać wektory, ale za to wiem, że mam aż nadto energii wewnątrz. Chciałam wystawić ku niej rękę, aby ją podeprzeć, gdyż wyglądała tak, jakby miała zaraz stracić równowagę. Zobaczyłam przez to, że na prawej zewnętrznej stronie dłoni mam wyryty krąg. Na skórze. Idealne na środku wypalił się nasz znak. Pełny? Ma sześć ramion, a nie pięć. Co tutaj jest grane? Zacisnęłam pięści i zabrałam rękę od niej. Puściłam ją wzdłuż ciała czekając aż sama się odezwie. Wokół nas zatoczył się jeszcze kolejny krąg z białego światła. Oddzielił nas od reszty obecnych, którzy w szoku spoglądali na nasza dwójkę. Tato po chwili rozchylił usta, a po jego policzku spłynęła ukradkiem łza.
-Lisa? – Cicho, żałośnie i przydławionym głosem się odezwał nie odrywając od niej wzroku, a jego ręce rwały się do niej, lecz nogi stawiały widoczny opór.
-Ile to czasu minęło, tato? –Odezwała się z uśmiechem, stając na równe nogi i utrzymując wreszcie równowagę.
Tato chciał teraz ruszyć do przodu, lecz zatrzymał go dyrektor, nie pozwalając mu na zbliżenie się.
-Nie, nie możesz wkroczyć w krąg. Możesz poważnie ucierpieć. Te linie oznaczają pole walki, one właśnie rozpoczęły swoją grę, niestety. Nie twierdź, że nie kojarzysz tego typu okręgu – dyrektor mówił poważnym tonem, śledząc wzrokiem podłogę.
-Co to ma znaczyć? – Tato się zirytował. – Wiesz, ile ja przeszedłem? Co ja teraz czuję? Co przechodzę odkąd odzyskałem wspomnienia a teraz widzę ją w takiej sytuacji? Chcę ją chociaż uściskać!
-I chcesz za to teraz zginąć? Proszę, opanuj się Aleksander – dyrektor już ze znaczną siłą włożoną trzymał go bliżej siebie.
-Wiesz jaki to ból widzieć jak twoje własne dzieci będą się zabijać nawzajem? Jeszcze same to postanowiły, dokonały tego typu zakładu – ojciec się całkowicie załamał i starał odwrócić spłakany wzrok od nas już nie lgnąc przed siebie.
Dokładnie, idealnie oddał to, co dalej się tutaj rozegra. Od razu krew w żyłach mi zastygła. Nie mogę sobie tego wyobrazić, a co dopiero uświadomić nareszcie, że rozdzielono nas bez szwanku. Teraz nasza kolej.
-Tyle chciałabym ci opowiedzieć, ale mamy ograniczony czas – Lisa pokazała na swojej dłoni małe, powierzchowne zadrapanie. –Długo nie wytrwamy rozdzielone, jak i ty, tak i ja – wskazała też na moją nogę, na której znikąd pojawiła się strużka krwi z nowo otwartej rany.
-Traktujemy to poważnie? – zadałam pytanie lekko sarkastycznym głosem, ścierając palcami krew z uda.
-Nie masz woli przeżycia? – Zdziwiła się. – Bo… Ja mam. Chcę żyć, chcę to wygrać, powrócić do dawnego szczęścia – dodała ciszej, a po chwili zza jej pleców wyłoniły się cztery wektory. Ona jest więc teraz pełnym demonem, a ja? Nie mam wektorów, lecz nadal je widzę. Jak mam walczyć? Przygotowała się go otwartego ataku, wyprostowała ciało, wektory się ustabilizowały. Oczy miała takie jak ja zwykle, gdy byłam odpieczętowana. Pentagram widniał, błękit zachwycał. Czarna sukienka falowała od ruchu jej broni. Zacisnęłam pięści. Co mam robić? Katana? Pomyślałam i spojrzałam z zakłopotaniem na Lucyfera, niestety on stał zamyślony i nie reagował na moje spojrzenie. Był zapatrzony w Lisę. Nie mam co na niego liczyć, ba, nawet nie mogę się ośmielić go prosić o pomoc. Jestem… Bezbronna? Rozluźniłam mięśnie. Wzięłam głęboki  oddech. Najpierw zagram defensywnie, nie mam wyjścia. Podniosłam głowę, a ona wtedy zaatakowała. Ruszyła na mnie z wycelowanymi wektorami na linii całego torsu. Nie miała wyjątkowo wrogiego wyrazu twarzy, bardziej pełny był on wątpliwości i poczucia winy. Odskoczyłam, wymijając jak się tylko dało przeźroczyste ręce. Podczas jednego z uników bardzo nienaturalnie przestawiła mi się kość w nadgarstku, strzelając wydawszy z siebie odgłos jakby została złamana. Zacisnęłam zęby i zachowałam odległość od niej. Musiała mnie jednak złapać wektorem… I to prawda. Chwyciła mnie za prawą dłoń, lecz tylko mocniej ją przycisnęła. Jakby mi chciała pokazać, że tutaj tkwi teraz jakiś szczegół. Znak? Czy ja mogę używać alchemii? Jestem pełnym człowiekiem? Te myśli napełniały mnie dziwną nadzieją i niesamowicie ożywiły. Wyrwałam się z ucisku i postanowiłam spróbować sił. Lecz kompletnie nie mam pojęcia, jak ona w moim przypadku ma zadziałać. Ryzykuję teraz. Na szybko przypominałam sobie wskazówki z ćwiczeń, które sama podejrzałam. Muszę aktywować krąg, w głowie wyobrazić sobie to, co chcę i skupić się na użyciu energii do stworzenia celu. Jeden problem mam – jaką moc mogę ja mieć? Widzę sześć wierzchołków, lecz z naszej szóstki alchemii było pięć jedynie, ja nie miałam tego daru. Poza tym, po śmierci Edwarda ta liczba zmniejszyła się o jeden.  Czy może teraz jakiś zyskałam? Bez tego nie mogę sobie nic wykreować! Chcę broń? Chcę katanę? Cokolwiek! Jak mam to stworzyć? W panice rozważałam różne opcje, a Lisa w tym czasie na mnie ponownie natarła. W ostatniej chwili chcą uciec z zasięgu wektorów klasnęłam w ręce i machnęłam nimi przed sobą, odganiając łapy. Ku mojego zdziwieniu za ruchem moich dłoni snuła się wstęga ognia. Ciepłych, czerwonych, żarzących się płomieni, które wyraźnie pochodziły z moich palców i w powietrzu się rozprzestrzeniały, rozmywając jej broń, a mnie ratując od obrażeń. Alchemia ognia, Firm? Żar zgasł, a ja zdziwiona spoglądałam na ręce. To była moja moc? Prawdziwa? Potarłam opuszki o siebie. Nic mnie nie piecze, zero poparzeń. Z ognia trwałej broni raczej nie zrobię, na pewno takiej, która podziała na nią. Na dłoni dwa odcinki tworzące ramię się podświetliły. To zapewne przez użycie mocy. Skoro jeden wierzchołek zareagował, to inne oznaczają też alchemię? Chociaż to by było zbyt piękne, zbyt łatwe. Widzę jej wektory, powróciły do stanu sprzed mojej obrony. Są one kłopotliwe. Dystans nie ma sensu, w zwarciu walka to ciągłe niebezpieczeństwo. Tak więc wygląda walka człowiek kontra demon? Po swojej prawej stronie spostrzegłam jeden wektor.  Drugi nadchodzi z lewej. Chce mnie złapać! Skuliłam się, wymijając je. Lecz pozostałe dwa wektory zostały skierowane z opóźnieniem wprost na mnie, czekała do chwili, aż się zniżę. Sztuczka z ogniem już nie wypali. Ale gdybym teraz nagle wstając ją zaatakowała? Zamiast mnie ranić, będzie musiała siebie bronić. To jest myśl. Chciałabym teraz mieć swoje nożyki. Spróbuję! Ruszyłam przed siebie, a w głowie wyobraziłam sobie, że trzymam w ręce nóż, niewielkie ostrze. Zacisnęłam jedną dłoń i po chwili poczułam jak pojawia się w ucisku duży scyzoryk.… Półprzeźroczysty, z nalotem błękitnego koloru, lód? Alchemia lodu jak u Edwarda! Pewniej pokazałam broń, po czym celowałam w jej bok. Przyuważyła ostrze i wstrzymała je, lecz nie czekając na jej kolejny ruch, w drugiej ręce stworzyłam podobny i wbiłam idealnie w prawą stronę tułowia. Zatopiłam zimne ostrze w jej nie lepszej skórze. Ciemna krew uchodziła powoli, brudząc moją dłoń. Uśmiechnęłam się do siebie, lecz nagle poczułam niesamowity ból, w tym samym miejscu, co ja ją trafiłam. Zdezorientowana się rozglądnęłam. Uderzyła mnie? Nie, więc co tu jest grane? Ostrożnie się od niej odsunęłam, przerywając ranienie jej, ale też zakrywając ręką otwartą, powstałą świeżą ranę. Ciepło… Krew pociekła mi po suchej skórze. Spojrzałam na Lisę. Opatrzyła swoją ranę, a na mnie ze współczuciem popatrzyła. Wyciągnęła lód, który w jej dłoniach od razu się stopił i jedynie kilka kropel wody po nim pozostało.
-Odczuwasz ból mimo, że nie zaatakowałam bezpośrednio. Ja się zregeneruję, ale gorzej z tobą. Nie masz szansy – mówiła powoli i spokojnie.
-Ale dlaczego, jak?! – Krzyknęłam łapiąc oddech, bo z nerwów ciężej mi się oddychało i płuca wariowały.
-Zaatakuję cię, ucierpisz. Zaatakujesz mnie, odczuję ból, lecz ty to samo dostaniesz. Moja rana jest twoją raną. Odwrotna sytuacja niż była dotychczas, powiedz, jak to jest? – Tłumaczyła mi to, a jej usta tylko delikatnie się otwierały z każdym słowem, jakby chciała oszczędzić mi tej prawdy.
Niemożliwe! Przecież to nie ma sensu! Nie zaatakuję jej, bo sama się uszkodzę. Przemyślała to? Czy może miała to na uwadze, ale nie sądziła, że tak się to potoczy? Zacisnęłam pięści, wżynając palce w zranioną skórę. Krew sączyła się, mocząc materiał sukienki. Cóż za utrapienie. Jednak nieoczekiwanie trzymając dłoń na prawym boki znak ponownie zabłysnął, a moja skóra zaczęła się bardzo powoli zasklepiać, bez blizn. Nie oderwałam dłoni – czekałam aż rana zniknie. Kilka sekund to zajęło. Po tym czasie tylko strzepałam z dłoni ciecz. Alchemia, która leczy i regeneruje – umiejętność Bel! Ukradkiem z ulgą odetchnęłam. Ma to swoje wady, gdyż czas tu gra rolę, lecz w kwestii leczenia już jej dorównuję. Ogień, lód, dalchemia – Bel, Firm, Edward. Zostaje Nate i Dzinks. Skoro te trzy moce już są w moim posiadaniu, to dwie ostatnie również we mnie drzemią? Liczyłam na jedną alchemię, a mam ich pięć. Więc mogę przeciwko niej już pewniej używać alchemii, do tego doliczę teraz alchemię stali i błyskawic. Stal – idealna na bronie, błyskawice do oślepiania i spowalniania. W głowie zaczęłam obmyślać różne strategie. Mimo wszystko muszę walczyć zachowawczo, nie wiem jaki mam limit. Do tego powinnam balansować na granicy, aby nie zranić jej zbytnio, gdyż sama też sobie zaszkodzę. Będzie dość ciężko. Muszę wykorzystać swoje najlepsze punkty. Czas kontynuować walkę. Klasnęłam w dłonie i odciągając je od siebie wytworzyłam sobie długą, wąską katanę ze stali. Chwyciłam ją prawą ręką i przygotowałam do ataku. Jej wektory również się ustawiły – dwa do ataku, dwa pozostawały jako tarcza. Muszę działać tak, aby uzyskać czas na swoją regenerację. Zaatakowałam ją bezpośrednio. Wymijałam wektory i celowałam w blade ciało. Unik, unik i unik. Przerzucałam katanę z ręki do ręki, różnie wyprowadzałam ataki, stosowałam rozmaite sztuczki. Marnie to widzę. Drasnęłam ją kilka razy i to podręcznym ostrzem, które chowałam za siebie i wyciągałam tylko w chwili ataku. Stosowałam ogień, aby odgonić jej ręce. Lód, aby straciła równowagę. Błyskawice oślepiały ją i dezorientowały. Jednak odbijało się to na moim stanie. Traciłam już taką mobilność, którą miałam tuż na początku. Męczę się. Alchemicy, gdy zużyją za dużo energii to potrzebują regeneracji sił duchowych. Można się podratować medytacją, ale teraz to niemożliwe. Na dodatek ona też doskonale sobie radzi w walce wręcz, bez wektorów. Zna przecież mój styl walki. Ciągle reperowałam swoje ostrze, gdyż wektorami je trafiała i przez to stale pękał. Gdy postanowiłam wreszcie w nią porządnie uderzyć kataną, ona w mgnieniu oka zmniejszyła drastycznie odległość miedzy nami i puściła ręce prosto na moją klatkę piersiową. Jedną mackę zdążyłam ogniem potraktować, lecz zaraz druga ją zastąpiła i przemknęła przez moje ciało. Niby nic, ale gdy wektor przeszyje ciało nie raniąc go zewnątrz to wewnątrz może spowodować ogromne obrażenia. Tak też było. Zdziwiona opuściłam katanę i ręce rozłożyłam do boku, bo ten ruch uniemożliwił mi poruszanie się. Zabrakło mi tchu.. Podniosłam głowę wysoko i miałam ochotę krzyknąć, lecz głos również utkwił w gardle. Ma mnie. Nagle mnie puściła, wyrywając bez problemu wektor, który przed tym zaczął być wypalany przez moje ciało. Dziwiło mnie to. Mimo braku rany, ogromny ból mnie dopadł. Szybko skrzyżowałam dłonie na sobie i zaczęłam się leczyć. Szybciej, szybciej! Nie dawała mi czasu. Czułam, jakby mi napakowała setki igieł w płuca. Wokół siebie zrobiłam coś na wzór ściany z płomieni, ale nic to nie dało. Przebiła się przez nią. Malutkimi kroczkami starałam się jednak utrzymać większą odległość. Nie przerywałam się leczyć. Okropnie boli, serce bijąc tylko potęguje to wszystko. Gdy już powoli ta najgorsza skumulowana chwila cierpienia się uspokajała, ona podniosła opuszczoną przeze mnie katanę własnymi rękami. Przypominając sobie na szybko jedną z umiejętności Nate’a, wytworzyłam łańcuchy, którymi oplotłam jej ręce i nogi, głównie stopy i kostki, aby nie ruszyła się dalej. Broń w jej rękach też jest groźna, więc trzeba jej je unieruchomić. Zadziałało, ale zaraz się wyrwie, bo łańcuchy już pękają od wektorów. Puściły… Trzask stali rozbrzmiał mi w uszach, a jej oczy oczy przykuły moja uwagę, bo spojrzała na mnie nimi w ogromnym skupieniu. Pełne jakby żądzy mojej śmierci, lecz też uczucia empatii i cierpienia. Nie udało mi się gołymi rękoma zatrzymać ostrza. Zatopiła je w jednym w ramion, ciągnąc do dołu i rozrywając skórę, starając się przebił do kości i je pogruchotać. Jednak ostrze nie było na tyle już ostre i sprawne. Krew mocno leciała, zalewając całą rękę i dając przyjemne uczucia chłodu, lecz także ściągała skórę co już było okropne. Mrowienie, ale już zanika i wstępuje ból. Z trudem zgięłam palce, kolana mi się ugięły. Ma siłę sama w sobie, nie zaprzeczę. Nie udało jej się przebić ręki, więc wyrwała ostrze, jeszcze bardziej mnie raniąc. Przegryzłam język. Jeszcze dodatkowo się gnębię. Przełknęłam żelazny posmak śliny i próbowałam się ratować. Z ogromnym wysiłkiem przyłożyłam obie dłonie do podłogi, tworząc tym samym lodowe kolce aż do wysokości jej głowy. Część zniszczyła, ale niektóre ją tknęły, postrzępiły ubranie, pozadzierały skórę na rękach, a jeden najwyższy i najpóźniej wytworzony przejechał jej po krtani. Oddaliła się zraniona, lecz również ja dostałam. Nie mogę teraz stanąć swobodnie na równe nogi, a w gardle nadal czułam ucisk. Odkaszlnęłam, a przy tym na  dłoń padły mi krople krwi. Jeszcze krwotok wewnętrzny?! Nie, to nie może się dziać. W głowie już mi się kręciło. Nie pociągnę długo, nie nadążam z leczeniem, nie mam jak zaatakować. Czy to jej jest pisane życie? Czy ja mam przeznaczone zginąć tu i teraz? Nie, nie dam się. Mam więc tylko jedno wyjście – zabicie jej, co jest równoznaczne z  moją śmiercią. Może zdążę się sama podleczyć, chociaż minimalnie, aby tylko przeżyć samodzielnie kilka sekund, aby oni po wszystkim mogli mnie odratować… O ile będzie co ratować, martwych do życia nie przywraca się. Połowicznie się zregenerowałam, na tyle, aby móc się teraz zająć torsem i kończyną tak dokładniej.
-Rozbudziłam w tobie wolę walki, cieszę się, że się nie poddałaś – odezwała się, ścierając czerwień ze swojej skóry.
-Sprytnie to wykorzystujesz, że ja odnoszę podwójne rany, czy atakuję, czy też nie – odparłam, powstając z podłogi i przecierając zakrwawione usta.
-Zdradzę ci sekret – nagle jej ton głosu spoważniał. – Fakt, że odnosisz obrażenia wynika, z tego, że tak naprawdę nie jesteś zdecydowana, co do zabicia mnie. Podświadomie chcesz ponieść rany zadane mi, boisz się też zaatakować mnie tkliwe, aby nie uszkodzić siebie – te słowa sprawiły, że zdziwiona spoglądałam na nią, a z tego wszystkiego aż mnie ściskało od środka, gdyż uświadomiła mi to, że z własnej winy cierpię najbardziej.
Jak mam uzyskać tę pewność? Myślałam, że już jestem przekonana co do swoich decyzji. Jak, skąd? Nie wierzę, sama zwyczajnie się dobijałam! Dlaczego jestem taka słaba? Potrząsnęłam głową z bezradności. A co jeśli ona mnie podpuszcza jedynie? Nie wiem już w co mam wierzyć, a w co nie! Gubię się, jestem w kropce. Zaczęłam maltretować coraz bardziej dłonią materiał naderwanej sukienki. Jest cała z mojej krwi. Moje ciało drżało, a moje myśli plątały się od pytań. Patrzyłam na nią pustym wzrokiem. Chwila odpoczynku dała mi trochę sił. Jednak ona też miała czas na zregenerowanie się na namyślenie. Jej wektory ruszyły na mnie otwarcie. Nie pozostałam dłużna, podbiegłam do niej, unikając wektorów  i atakując nożem ze stali. Złamała je, ale kawałek ostrza, który znalazł się w powietrzu na poziomie jej twarzy, dał mi pewniej pomysł. Już przygotowywała się, aby mnie tknąć, lecz ja wyciągnęłam dłoń do jej czoła i płasko ją przyłożyłam. Oszołomię ją prądem elektrycznym. Udało mi się, ale sobie też nie oszczędziłam lekkiego bólu. Jedynie w głowie mi się mocno zakręciło, ale na to się przygotowałam. Po chwili otumanienia, spróbowałam ponownie ją zranić. To było dość utrudnione, bo nieprzewidywalnie i przypadkowo w gniewie wymachiwała wektorami. Skutkiem tego było to, że nie zdążyłam się w czasie wycofać i z potężną siłą uderzyła mnie jednym z nich w nadgarstek, przez co od razu wygiął się w drugą stronę i był połamany. Syknęłam, a cała ręka została następnie naruszona i puściłam ją wzdłuż ciała. Ona natomiast odkryła oczy i zobaczyła, że mnie zraniła. Nie traciła czasu. Chciałam się wycofać całkowicie, lecz ona uderzyła mnie w kostki. Straciłam równowagę. Uderzyłam plecami o podłogę. Widziałam te wstęgi, które zmierzały na mnie teraz z góry. Nie zważając na ból, przetoczyłam się po parkiecie, chcąc szybko wstać i uniknąć ataku. Prawie się udało, lecz ona sama mnie podniosła, gdyż chwyciła mnie za gardło i przybliżyła do siebie. Nie mogę oddychać, dusi mnie! Stopy też mam unieruchomione. Zwisałam żałośnie, dotykając lewo palcami drewna. Aby się uleczyć muszę dotykać zranionego miejsca dłonią. Nie potrafię ot tak się regenerować. Nie jestem na tyle zdolna, nie umiem takich zaawansowanych rzeczy jak przyjaciele. Mam tylko ich moc, nie umiejętności. Idzie na całość – to ja też nie mam nic do stracenia. Zacisnęłam zęby,  a w wolnej ręce stworzyłam kolejną katanę, tym razem szerszą, ostrzejszą i wyraźnie groźniejszą. Gładko i z gniewem przeszyłam jej ciało, odrywając znacznie rękę od reszty ciała. Tym razem nie odbiło się to tak na mnie, gdyż tamtą kończynę miałam już zmasakrowaną i tak. Nadrobiła mi ból tym, że jeszcze bardziej owinęła wektory wokół mojej szyi, całkowicie uniemożliwiając oddychanie i przełykanie śliny. Skoro już tak zaszłam daleko to… To muszę ją zabić. Zebrałam się w sobie i ostatkiem sił przyciągnęłam do siebie ostrze, celując w jej serce.
          Jednak w ułamku sekundy roztrzaskała katanę. Ale jej wektory również nagle mnie puściły. Otworzyłam szerzej oczy, ale moje stopy nadal nie dotykały swobodnie ziemi. Byłam sparaliżowana. Lisę przysłaniała mi inna osoba. Te włosy, postura, David! Nabrałam powietrza ustami, lecz wtedy poczułam niewyobrażalny ból w sercu. Opuściłam wzrok i zobaczyłam, że jego ostrze błękitne ostrze przeszyło mnie na wylot. Dlaczego on tu wbiegł, dlaczego z mieczami? Co tu jest grane? Moje oczy zaszły łzami. Z ust obficie wydostała się krew wymieszana ze śliną. Spływała po posiniaczonej szyi. Zza jego drugiego ramienia dostrzegłam Lisę, również przebitą mieczem – czarnym. Znalazł się tak nagle pomiędzy nami, przerwał walkę, rozdzielił nas, a także równocześnie przebił nam ciała. Czułam jak coraz więcej ciepłej krwi mnie opuszczało. Chłodni mi się robi. Słabo mi, staję się senna. Dlaczego, dlaczego to zrobił? Straciłam wszelkie siły, bezwładnie zawisłam na jego broni. Ona też. Wektory się rozpłynęły, chociaż tyle, że go nie zaatakuje nimi. David w ciszy się ustawił teraz tak, aby profilami być zwróconym do nas. Obie nas trzymał na ostrzach nad ziemią, jest nadnaturalnie silny.
-Dwa byty jedność tworzą. Raz rozdzielone złączone być nie może, lecz do trwania dwa istnienia istotne – zaczął powoli i dokładnie wypowiadać te słowa, zaciskając dłonie na rękojeściach.
Równocześnie z jego kończyn sączyła się krew, która nienaturalnie kierowana była do ostrza miecza.
-Niech tchnienie demona człowieka wspomoże i żyć mu dając idealne połączenie stworzy. Ja, który demonów poskramiaczem jest i sprawiedliwego dokonuję osądu, jednej bliźniaczce trwać w drugiej wspomnieniem pozwalam, lecz ciało i duszę oswobodzić rozkazuję – spojrzał na mnie tymi niejednolitymi w kolorze oczami.
Natomiast ja zaczęłam już ignorować wszelkie odgłosy. Powoli powieki opadały, a świadomość odpływała. Przynajmniej nie będzie mi ciążyć brzemię zabicia jej, gdyż nie ja tego dokonałam. Sprawiedliwie to nas dwie wykończył… 


__________________
Kolejny, decydujący rozdział za nami. Wena powraca, powoli i małymi kroczkami, ale świeże pomysły pojawiają się. Wybaczcie wszelkie błędy, dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam, Law! < 3