niedziela, 18 października 2015

Rozdział XXXVIII "Istne szaleństwo!"


          Dalej to nieprzyjemne uczucie. Szum, niewyraźne głosy, oszołomienie ogólne. Mdłości, zawroty głowy, mrowienie kończyn, nadwrażliwość na przebijające się przez powieki światło. Przecież… Nagle przypomniałam sobie, co zaszło i co mnie spotkało. Gwałtownie się podniosłam z pozycji leżącej do siadu prostego z wymalowanym na twarzy szokiem. Stoczyłam się w dół, jestem w swoim pokoju. Kto i kiedy? W ogóle, ile czasu minęło odkąd odpłynęłam? I nie czuję żadnego bólu. Jednak protezy nie mam. Pozostała część została zabandażowana by się doszczętnie nie rozleciała. Moją uwagę przykuły rozczesane, suche już włosy i czyste, ciepłe, świeże ubranie. Dobra, teraz to mnie naprawdę interesuje, to mnie przebrał i doprowadził do porządku! Wstałam z łóżka i powędrowałam w stronę przedpokoju. Nim sama pociągnęłam klamkę w dół, drzwi się otworzyły przede mną. Za progiem stał Lucyfer a w rękach trzymał tradycyjnie dwa kubki, z których obficie parowało.
-Nie powinnaś jeszcze wstawać – odezwał się troskliwym tonem i wymownym gestem zakazał mi zawrócić.
-Nie żeby coś, ale moje rany się zregenerowały. Nic mi nie jest. Poza lekko zrytą psychiką –odsunęłam krzesło od małego stolika by usiąść.
-Lecz ci przypomnę, że regenerujesz się o wiele wolniej niż gdy byłabyś odpieczętowana i w dodatku ta samo regeneracja też nadwyręża organizm w skutek czego byłaś nieprzytomna dłużej niż zwykle –usiadł naprzeciw mnie i podał mi jeden kubek.
-Właśnie, która godzina? I od kiedy tak leżałam bezczynnie? Oraz kto mnie znalazł? –zadawałam prędko pytania, nawijałam jak katarynka.
-Ja z Nate’m poszliśmy cię szukać późno w nocy, bo nie było po tobie słuchu. Dzwoniliśmy, ale nie odbierałaś, jednak zaintrygowały nas ślady wody, która powoli schła na betonowych płytach pod fontanną i odbite na ziemi ślady twoich butów. Ten duży rozmiar wskazywał od razu na ciebie – ironicznie się uśmiechnął, ale po chwili spoważniał. –Później zaprowadziły nas do ciebie szczątki metalu i słaby dzwonek telefonu. Gdy cię zobaczyliśmy to mało zawału nie dostaliśmy… Spałaś sobie niewinnie 12 godzin, a my tutaj traciliśmy głowy. Czyżby… -chciał o coś wyraźnie zapytać.
-Znalazł mnie – sztywno powiedziawszy, przerwałam mu. –Chciał mnie na pewno zabić – ściszonym głosem dodałam, opuszczając głowę i wbijając wzrok w mleczną piankę na kawie.
-Więc dalej będziesz uparta i zostaniesz przy swoim? Czy potrzeba ci jeszcze jakiś dowodów? Ta sytuacja nie przekonała cię? –z wyrzutem pytał, kładąc naciski na słowa.
Spojrzałam na niego ze zmieszaniem w oczach. Sama przyznałam, że próbował się mnie pozbyć, bo tego nie można nazwać miłym, przyjacielskim spotkaniem. Ale czy jestem przekonana, że już jest stracony bezpowrotnie? Może głupio będę wierzyć, ale nadzieja nie jest złą rzeczą – tylko bolesną.
-Nie wiem… -odparłam po krótkim zastanowieniu, oczekując z jego strony już wywodu.
-Jesteś taka… -przerwał, gdyż chciał się namyślić. –Głupia! –krzyknął bezradnie i pokiwał głową na boki.
-Cichaj – wzięła łyk rozgrzewającej kawy. Lewą ręką nigdy nie przyzwyczaję się normalnie funkcjonować.
-Co do protezy – niewinnie wtrąciłam z dziecięcym uśmiechem na twarzy.
-Twój ojciec ma już plany co do tego. Ale jak się dowiedział w jakim stanie cię znaleźliśmy, nie wiedział czy ma płakać, czy się śmiać z ciebie – poprawił włosy i spod grzywki na mnie spojrzał.
-Co?! Jakie plany? Ja chcę prawą rękę mieć. I jak śmiać ze mnie? Co go rozbawiło? –skrzywiłam się.
-Kaleka, niezdara, słabeusz. Sam się dziwię, że tak skończyłaś – zastanowił się. –Chociaż, nie dziwię się. Przyjaciel, blok, osoba, ty zdezorientowana, w dodatku zapieczętowana nie miałaś szans przeciwko demonowi. Brak możliwości obrony, a atak wykluczony. Zapewnie nawet  tym nie pomyślałaś – pytająco popatrzył na mnie.
-Bardziej obrona, choć… -umilkłam, bo sama nie byłam pewna.
-A w kwestii prawej ręki. Co jeśli byłaby możliwość byś mogła mieć zdrową, ludzką rękę, ramię, przedramię, dłoń, palce, które są ciepłe, czują coś, są unerwione? Chciałabyś taką mieć tak jak kiedyś? –za zaciekawieniem zadawał pytania, mieszając łyżeczką kawę.
Przełknęłam dość ciężko i głośno napój i zdezorientowana podniosłam wzrok na niego. Dziwnie pytanie, bardzo. Skąd on takie myśli ma? Oczywistym jest, że normalną rękę, każdy, kto ją stracił, chciałby mieć. Jednak, gdy się nad tym zastanowię to może się mylę? Już ponad 3 lata mam protezę. Uczyłam się z nią żyć jakby od nowa. Wszystkie codziennie czynności były dla mnie trudne do opanowania. Potem doszła nauka walki bronią. Wspomnienia z tą ręką, kilkakrotnie ją zniszczyłam, proteza pokazała mi drugie strony rzeczy które były dla mnie wcześniej mało oczywiste. Choć ta świadomość, że niestety nic nie odczuwałam z bodźców zewnętrznych była dość bolesna , lecz z czasem pogodziłam się z tym.
-Lucyfer, proteza to część mnie. Mam swoje „za” i „przeciw”. Jakiś sentyment do niej mam, ale ludzka ręka byłaby o wiele wygodniejsza i co najważniejsze – normalna. Nie przykuwałabym już tak uwagi –uśmiechnęłam się delikatnie sama do siebie.
-Ale ja odkryłem sposób by przywrócić ci normalny wygląd. Dobra, źle to określiłem. Chcę dla ciebie jak najlepiej i dlatego zależy mi byś mogła odzyskać ludzką kończynę. Wygląd normalny to u ciebie pojecie względne – tato nie pukając do drzwi, wszedł niepostrzeżenie do pokoju.
Zdziwiona odstawiłam kubek lewą ręką na bok i przyjrzałam się jego lekko zmartwioną twarz.
-Widzę, że ledwo wstałaś a już kawę pijesz. Lucyfer, rozpieszczasz ją – pogroził mu palcem.
-No wie pan, razem lepiej smakuje niż tak samemu – Lucyfer z szerokim uśmiechem powiedział.
-Nie „pan”, jak już to „wujek”, bo „tato” to już może być za dużo –ciszej dodał.
-Tato! Syna ci brakuje?! –podniosłam żartobliwie ton głosu i ściągnęłam koszulę leżącą na wolnym krześle, aby tato mógł z nami usiąść.
-Z córką to urwanie głowy – pół żartem, pół serio wtrącił pod nosem.
-Słyszałam – krótko i sucho odparłam, wbijając przednie zęby w porcelanowy kubek.
-Całe szczęście, żyjesz – ojciec zwięźle podsumował zapewne swoje myśli i tylko tyle powiedział.
-Nie tak łatwo się mnie pozbyć. Już nie raz mówiłam, że złego diabli nie biorą – uśmiechnęłam się szyderczo.


Dzień później, rano, laboratorium w szkolnych podziemiach…
           Siedziałam na białym fotelu w sterylnym pomieszczeniu. Czułam się dziwnie nieswojo. Wręcz byłam lekko przerażona. To, co wczoraj mi ojciec tłumaczył wydawało mi się niemożliwe. A to, że teraz wylądowałam w takim miejscu, w tej szkole, jest jeszcze bardziej szalone! Po co im taki pokój? Wygląda podejrzanie, to po pierwsze. Po drugie, mam odnoszę wrażenie jakbym była jakimś obiektem doświadczalnym i zaraz miałabym być poddawana eksperymentowi… Chwila! Przecież to w sumie prawda! W co oni mnie pakują? Uważam, że nikt w tej placówce nie jest normalny. To, co oni sobie wymyślili – to szaleństwo! Być może mają jakieś chore, niespełnione ambicje. Z moim ojcem na czele. Machałam dziecinnie nogami, który mi zwisały tuż nad podłogą. To białe ubranie mnie irytuje. Biała jedwabna koszulka, krótkie, białe również spodenki. To tylko udziwnia tę całą sytuację. Na rękach miałam wszelkiej maści jakieś kabelki, na klatce też. Do tego grubsze przewody na kostkach. Pełna kontrola, czyż nie? W sumie, nie wiedzą, czego się spodziewać. Przynajmniej nie ma stołów  z różnymi, sadystycznymi narzędziami. Obróciłam głowę lekko w bok i mogłam odszczekać to, co pomyślałam. Na stole, na metalowych podkładkach było sporo nożyków, igieł, jakiś nożyc, młotków… Teraz to sobie kpią! Spanikowana chciałam poderwać się z miejsca i wrócić do domu, ale nagle na ramieniu poczułam ucisk. Gwałtownie się odwróciłam i spojrzałam na gościa. To był błazen, no bo kto inny mógłby się tak cicho podkraść? Z grymasem na twarzy porzuciłam pomysł ucieczki.
-Siedzisz tu grzecznie i spokojne, nic ci nie grozi. Raczej –ironicznie się zaśmiał po czym specjalnie spojrzał na narzędzia.
-Zaczynam się bać, naprawdę bać – cicho mruknęłam, próbując się uspokoić.
Po chwili przede mną się pojawili: Gilbert, tato, dyrektor, Stein i Lucyfer. Ten siwowłosy Stein – on ogólne jest, można powiedzieć, lekarzem. Albo bardziej szalonym naukowcem. Gilbert jest odpowiedzialny za pieczęcie, które na mnie nałożył. Dyrektor ma nadzorować wszystko, a ojciec i Lucyfer? Świra by dostali gdyby tu przy tym nie byli. Tylko po co jest tu Break? Jego tutaj nie potrzeba.
-Przypomnę, jak to zaplanowaliśmy – dyrektor zabrał głos, przynajmniej on coś z sensem powie.
-W jeden chwili odpieczętujemy całkowicie demona oraz użyjemy alchemii, by pozbawić ją przytomności. Do tego stale będziemy utrzymywać ten stan nieprzytomności i bez przerwy zwiększać siłę zaklęć. Po co to będziemy robić? Aby na najwyższych obrotach wykorzystać zdolność samo regeneracji – z powagą tłumaczył.
-A w jaki sposób chcemy do tego dążyć? Okaleczając się dość dotkliwie, czyli torturując! –Break wtrącił z zadowoleniem, wymachując lizakiem przed moim nosem.
Popatrzyłam się pustym wzrokiem na niego i jeszcze raz przeanalizowałam słowa. Że co?! Nic o tym nie wspominał mi nikt!
-To żart, prawda? Przecież to jest… Okrutne! Oszaleliście? –nerwowo mówiłam, wręcz krzyczałam, a ciało mi dygotało. Spoglądałam tu na ojca, tu na Lucyfera, dyrektora. Zero, zero odpowiedzi! Brak zaprzeczenia oznacza prawdę.
-Musimy sprowokować demona do regenerowania się, dzięki temu zapewne odzyskasz rękę. Będziemy to robić ostrożnie, bardzo uważnie. I nie chciwie, bo chcemy ci pomóc. Najbardziej się skupimy na okolicach dawnych łączeń protezy. Chcemy zadać ci jak najmniej bólu –dyrektor mówił chcąc mnie uspokoić.
-Może od razu mnie pokroicie? Może odrodzę się zupełnie inna? W pełni ludzka? –Sucho odparłam ze złości.
-Iza… -Lucyfer spokojnym tonem wtrącił, aby mnie ogarnąć, ale na marne.
-Nie ma takiej zabawy! Nie zgadzam się na to! –krzyknęłam zdenerwowanym głosem i wstałam na równe nogi, chcąc szybko wyjść.
-Rozpoczynamy –ojciec odparł nagle poważnie, a wszyscy się poruszyli.
-Co? –zszokowana jedynie zdołałam mruknąć, co w mgnieniu oka już nie stałam, ani siedziałam a leżałam na miękkim fotelu, a moje oczy zostały przykryte. Na czole czułam ciepłą dłoń Gilberta, a sama powoli traciłam świadomość. Próbowałam się jeszcze wyrwać, ale bez skutku. Przetrzymane i zablokowane kończyny, unieruchomiona głowa, poczułam jak ktoś  mi wbija igłę w ramię. Tuż po tym nieprzyjemne uczucie wkłuwanej, zimnej cieczy do żyły. To szaleństwo… Koszmar!


          Głośne, nagłe klaśnięcie za uchem momentalnie wyrwało mnie z totalnej pustki. Mrugnęłam energicznie kilka razy. Czułam się dziwnie i dość wypoczęcie. Łapczywie nabrałam powietrza w płuca.
-Udało się. Koniec tej sceny jak z horroru – ojciec poprawił swoje dłuższe włosy, ale być dość blady.
Przez chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. Głupio wpatrywałam się w biały, jasno oświetlony sufit. Przecież… Ech, tak, teraz sobie przypomniałam. Chciałam się wycofać, ale dopięli swego i podeszli do irracjonalnego planu. Od razu mina mi się skwasiła, a ta energia się ulotniła i miałam ochotę iść spać. Podniosłam głowę, spojrzałam na siebie. Krew, mnóstwo schnących plam na ubraniu. Czerwień, bordo, różne odcienie się uzupełniały. Najróżniejsze wielkości, kształty. Wyglądam przerażająco, jakby mnie katowano. Jednak nie czuję żadnego bólu, kompletnie. Ran też nie widzę, blizn również nie.
-Spokojnie, ubranie idzie do utylizacji –Break przegryzł kolorowego lizaka.
-Stwierdzam, że chyba nie chcę wiedzieć co tu się działo. Te ślady krwi dużo mówią same za siebie – drżącym głosem się odezwałam, mówiąc dość wolno i ostrożnie. Jeszcze nie doszłam do siebie.
-Było… Ciężko. Naprawdę w tobie żyje potwór –Gilbert nałożył na swoją czuprynę czarny kapelusz.
Lekko poderwałam głowę wyżej i zastanowiłam się, co miał na myśli. Zorientowałam się, że w ogóle na czole miałam przylepiony kompres z gazy, który zapewne schładzał mnie, gdy głęboko „spałam”. Był w sumie już ledwo wilgotny, więc chciałam go zdjąć. Odruchowo, prawą ręką sięgnęłam materiału. Był to nadzwyczaj swobodny ruch, taki niewymagający dużej siły. Dosłownym plackiem trafiłam sobie przez to w czoło.
-Ała – syknęłam, bo to bolało. Sama siebie biję. W końcu zauważyłam, że mam normalną rękę. Była minimalnie szczuplejsza niż lewa, trochę słabiej umięśniona, paznokcie były zadbane, wyrównane, skóra delikatna, przyjemna w dotyku. Ścisnęłam kompres. Szorstki. Ściągnęłam go i przejechałam dłonią po swojej twarzy. Zimna skóra, gładka.
-Jakie przyjemne uczucie – wyrwało mi się spośród myśli.
-Wyglądasz jak dziecko, które poznaje coś nowego – tato wziął ode mnie materiał i złapał mnie za prawą dłoń.
-Ciepła, czuje ciepło – w oczach moich można było zapewne dostrzec minimalne łzy, wzruszyłam się. Nadal z niedowierzaniem mi towarzyszącym, zerkałam na rękę. Jeszcze zbyt gwałtownie nią poruszałam, ale to uczucie było niesamowite. Tak długo byłam go pozbawiona, byłam pewna, że bezpowrotnie. A teraz mam ludzką rękę. Proteza miała swój urok, ale teraz mogę być w pełni sprawna. Mogę wrócić do dawnych zajęć. Znowu bazgrolić, grać na gitarze.
-Dziękuję – z dziecięcym, szczerym uśmiechem powiedziałam, przechylając głowę w bok.
Nagle podszedł do mnie Break ze zmartwioną miną. Przyłożył mi dłoń do czoła, którą wyjątkowo wyciągnął spod długiego rękawa.
-Ona chyba ma gorączkę, bo jest miła – powiedział, spoglądając mi w oczy.
           Wszyscy wybuchnę li śmiechem, a ja siedziałam jakby upokorzona.


____________________________________________
Wybaczcie za wszelkie błędy, a są na pewno, bo to u mnie norma. Taki rozdział trochę z nowością, zmiana na lepsze. Następny, baaardzo długi rozdział - niebawem! Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam, Law! < 3

wtorek, 13 października 2015

Rozdział XXXVII "Miłe spotkanie"



-Dałabyś radę zabić przyjaciela? – Lucyfer nagle zapytał mnie otwarcie tuż pod klatką schodową, gdy już wracaliśmy ze spaceru, który miał na celu wyciszenie emocji.
Zdziwiona przystałam jedną nogą na betonowym schodku i z lekkim oszołomieniem spojrzałam na niego.
-Szczerze? – zaczęłam drgającym głosem. – Nie wiem… - głucho dokończyłam obawiając się jego reakcji. – W sumie, jeśli będzie tak jak oni mówili, czyli to już nie będzie Edward to myślę, że bym się nie zawahała – chwyciłam zimną klamkę i szarpnęłam drzwiami.
-Wiem, że nie. Nie potrafiłabyś. Znam cię – pewnie powiedział podążając tuż za mną.
Kolejny raz osłupiałam. Robi się coraz ciekawiej. Może on ma rację. Tylko mocna w słowach jestem. W obliczu nagłych i trudnych decyzji działam irracjonalnie i często wymijam się od odpowiedzialności lub działania. Wstyd.
-A dokładniej, znam ciebie. Wiesz o co mi chodzi – bardziej to zaakcentował. – prawdziwa ty nie zabije nikogo, nie jesteś taka – dodał, otwierając okno w kuchni.
Delikatny, chłodny wiaterek rozwiał mu włosy, które po chwili ułożył dalej bardziej na twarz.
-Wiedziałam, że coś sugerujesz, to było oczywiste – uśmiechnęłam się i sama zastanowiłam nad tym.
-Zrobię naleśniki z czekoladą i truskawkami, pasuje? – pootwierał szafki w poszukiwaniu składników.
-Taaak! – podniosłam obie ręce do góry i usiadłam przy stole z tak zwanym bananem na twarzy.
-Jak z dzieckiem czasami, naprawdę – zaśmiał się po czym narobił hałasu, gdyż strącił talerze z suszarki.
-Kalectwo, naprawdę – pokrzywiając się, odparłam biorąc do ręki jabłko z miski.

Później...
           Wieczór, piękny, spokojny wieczór. Siedziałam przy fontannie, która mieniła się swymi jaskrawymi, neonowymi kolorami. Niebo było coraz bardziej granatowe. Po zachodzącej tarczy czerwonego słońca pozostała tylko długa smuga chmur w takim samym odcieniu. Gwiazdy już powoli wstępowały i zdobiły tło. Półksiężyc wyglądał nieśmiało zza chmur. Przyjemny wiatr powiewał chwilami, a liście na koronach drzew kojąco szumiały. Odchyliłam głowę do tyłu. Włosy swobodnie zwisały nad powierzchnię niezmąconej wody. Cudownie, wręcz idealnie. Na spacer nie mam ochoty, ale siedzenie w takim miejscu też ma swój wyjątkowy urok. Zacisze – dobre określenie. W dzień jest tu zbyt głośno, lecz późną godziną zmienia się ten pareczek w oazę spokoju. W powietrzu unosiła się delikatna woń słodyczy, czyżby ktoś coś piekł i roznosi się aromat ciasta? A może Lucyfer coś pichci. Nie pogardzę, kruszonką, babeczkami, ciasteczkami, zjem wszystko. Choć moje zęby zapłaczą. Kawę do tego dodać i połączenie na poprawę humoru gotowe. Najlepiej będzie, jak do niego napiszę sms’a, czy to jego sprawka, że smaka robi. Chociaż jak to nawet nie on to zaraz po takim pytaniu sam się zdeklaruje, że coś zrobi skoro chcę. Powstałam na równe nogi, zrobiłam 2 kroki do przodu i wyciągnęłam telefon. Za jasny ekran, razi w oczy. Ustawiłam jasność na minimalną. Gdy wokół jest ciemno to widać wszystko o wiele lepiej przy ciemnym ekranie. Popatrzyłam w stronę okien. Szkoda, że tylko ja mam balkon na ten plac, reszta na okno na świat z drugiej strony. Zapewne jakby mnie tak zauważyli to by przyszli posiedzieć ze mną. Ja taka już jestem, że sama z ową propozycją nie wyjdę. Nieśmiałość czy może chęć bycia samotnikiem? Kto wie. Wysłałam wiadomość. Choć wydaje mi się, że na próżno pytałam, bo światło w naszej kuchni było zgaszone. Chociaż mógł coś zrobić, odstawić i wyjść z kuchni. Przecież cały czas tam siedzieć nie będzie. Wróciłam na poprzednie miejsce, lecz tym razem nie usiadłam. Wychyliłam się za marmurową ściankę i spojrzałam na dno fontanny. Zauważyłam kilka monet. Czyli ludzie nadal wierzą, że spełniają się marzenia w ten sposób? Zabawne. Lecz nie jest złym mieć marzenia. Może sama zanim stąd pójdę to rzucę drobne? Głupie, ale radosne i pocieszne. Moje skupienie uwagi z monet przeniosło się na odbicie, które ukazywało moją twarz. Przynajmniej te kolory ją jakoś inaczej eksponują, maskują ten grymas i podkrążone oczy. Muszę coś zrobić z tymi włosami, mam ich dość. Są zniszczone, suche i okropne. Stałam tak i rozmyślałam o ostatnich wydarzeniach, znowu. Głowa pęka od tego, ale co mi pozostało innego? Westchnęłam i przymknęłam zmęczone oczy. Powoli je otworzyłam i zamarłam. Nagle w wodzie odbijała się jakaś postać, która pojawiła się za mną. Jeszcze jedna głowa. Drgnęłam, nie powiem, wystraszyłam się, ale zapewne to był Lucyfer.
-Prawie ci się udało… - powiedziałam z dumą w głosie, lecz nie kontynuowałam, gdyż odbicie się wyostrzyło i to nie była czupryna Lucyfera. To był… Edward! Nie mylę się, dłuższe włosy, te rysy, oczy. To on! Ucichłam, nie mogłam wykrztusić słowa. Szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w powierzchnie wody. Tylko dlaczego, skąd tu się wziął, tak nagle i dlaczego się tak skradał? Do tego ten wyraz twarzy… Ocknij się, Iza! Przecież ostrzegano cię, że to nie jest już Edward. Przypomniałam sobie słowa dyrektora i od razu chciałam się odwrócić, lecz było już za późno na ten ruch. W ułamku sekundy poczułam tylko porządny ucisk na karku i skrępowane z tyłu ręce. Ramiona silno miałam przeciągnięte za siebie. Dość agresywnie została zmuszona do dosłownego ukłonu tak, że moje głowa wraz z szyją i częścią ramion zmąciły spokojną wodę i zanurzyły się w jej chłodzie. Czułam nieprzyjemne uczucie zalewanych uszu, gdzie woda nie jest lubiana. Odruchowo odetchnęłam będąc pod wodą i nabrałam nosem i ustami porządną ilość cieczy. Zachłysnęłam się. Próbowałam się wyrwać i przede wszystkim wynurzyć z wody. Ledwo otworzyłam oczy, a zaczęły mnie szczypać. Odkaszlnęłam, ale tylko pogorszyłam sytuację. Zaczęłam panikować, jak tak dalej pójdzie to się utopię, a to będzie bardzo głupie. W płytkiej wodzie. W fontannie. Widziałam malutkie bąbelki powietrza, który uchodziły z moich ust. Zaczęłam się szamotać. W skutek czego byłam jeszcze bardziej przyciskana do dołu bym się zgięła w pasie. Skupiłam się na tym, by uwolnić ręce z ucisku. Zacisnęłam boleśnie zęby i ile dałam radę, wyprostowałam się równocześnie uwalniając dłonie. Z mokrych włosów leciały strużki wody. Łapczywie chciałam zaczerpnąć powietrza. Krztusiłam się. Do tego Edward próbował mnie znowu podtopić. Odpychając go, celowałam rękami na wysokość klatki piersiowej i na ślepo odbiegłam kilka małych kroczków. Ledwo widzę, ledwo dycham. Nerwowo kaszlałam i odklejałam kosmyki włosów z twarzy. Zrobiło mi się nieprzyjemnie zimno. Do tego się dusiłam. Nie umiem pływać, boję się wody, a o topieniu się już nie mówię. Nie przytrzymam długo powietrza pod wodą. Suchymi rękawami szybko przetarłam piekące oczy. Rozmazałam się, cudownie. Chwiałam się, byłam w szoku. Co robić? To na pewno nie jest miłe powitanie. Patrzyłam przed siebie. Stał on, już nie mój przyjaciel. Tylko ktoś posłujący się jego wyglądem. Więc kim on jest? Kim naprawdę? Co zrobił z naszym Edwardem? Czego chce ode mnie?
-Kim… - dławiąc się nadal chciałam krzyknął, ale głos się załamał a on momentalnie i gwałtownie ruszył wprost na mnie z zaciśniętą pięścią. Zanim się zorientowałam co chce zrobić, oberwałam prawą ręką z niewyobrażalnie dużą siłą w brzuch, tuż pod żebrami. Przegryzłam wargę. Krew pociekła mi w kąciku ust. To nadludzka siła, jestem tego pewna. Od razu mnie zemdliło i zakręciło mi się w głowie. Jestem w martwym punkcie. Spowolniona, już osłabiona, zdezorientowana i co najgorsze – nie przygotowana na konfrontacje z nim. Trafił w mięśnie i jedynie przycisnął żołądek,  gdyby celował w żebra, mógłby je bez problemu połamać, a na pewno porządnie obić.  Skuliłam się i w biegu próbowałam jakoś zareagować. Unikać, czy się bronić siłą? Próbować uciekać? Co mi to da? Pomoc? Zauważyłam, że jego druga ręka również już była ustawiona z zamiarem uderzenia i to w kierunku mojej twarzy. Tym razem mu to nie wyjdzie. Obróciłam się o 90 stopni i protezą przetrzymałam jego dłoń. Silny, bardzo silny. Zaparłam się nogami, by stawić większy opór. Miałam okazję spojrzeć mu w oczy. Był taki… Obojętny. Pusty wzrok, który tylko ukazywał gniew. Brak tego uśmiechu, który wiecznie gościł na jego opalonej twarzy. Teraz jego usta były lekko otwarte i obnażały jego zaciśnięte ze złości zęby. Chwila, czy jego kąciki nie ukazują jakby ironicznego uśmieszku? Ponownie zadrżałam, a w sercu coś mnie ścisnęło. To się nie dzieje naprawdę… Czułam, że nie dam rady mu teraz na pewno. Jestem za słaba. Jak i czy uda mi się uciec po pomoc? I w tej właśnie chwili namysłu on znowu zaatakował. Podczas, gdy ja usiłowałam przetrzymać jego pięść, on lewą nogą podkosił moją i równowaga poszła w niepamięć. Spadałam na ziemię. Jednak przypomniałam sobie jedno z ćwiczeń, które mnie nauczył mój świętej pamięci trener. Wykorzystam to. Pociągnęłam go za tamtą rękę tak, aby leciał tuż za mną. Gdy również stracił równowagę, jak najbliżej dotykając plecami i głową chodnika, utrzymałam nogi w górze pod odpowiednim kątem. Spróbuję go przerzucić za siebie. Stopami wbiłam mu się w podbrzusze i silnie, pomagając sobie rękami, przerzuciłam go nad sobą. Z hukiem w sumie uderzyłam w kość ogonową i całą część kręgosłupa. Mimo, że miałam bluzę to czułam jak leżące na ziemi kamyki wbiły mi się w ciało. Ale liczy się, że on też zarył ciałem o chodnik. Nie ma czasu na świętowanie, to było proste. Nieudolnie naśladując kołyskę do przodu i do tyłu, raz, dwa wstałam. On również się podniósł, lecz wydał się lekko oszołomiony kontratakiem z mojej strony. Dobrze, że nie ma broni… Wykrakałam sobie! Kątem oka zauważyłam jak w prawej ręce za sobą trzymał długi, szeroki, czarny miecz. Połyskiwał w świetle fontanny. Zachwycające piękno ostrza, wyrazisty wygląd i na pewno potężny oręż do walki. Przełknęłam ciężko ślinę. Nadal kręci mnie w nosie i łaskocze w gardle. Odruchowo sięgnęłam do kieszeni w spodniach po jakiś scyzoryk – szlag! Wszystko zostawiłam w domu, bo miałam je naostrzyć, gdyż się stępiły. Do tego nie ma przy mnie Lucyfera, więc nie mam katany, którą mogłabym skrzyżować z jego bronią. Gołymi rękoma nie zablokuje go, chociaż… Zacisnęłam stalową pięść. W protezie mam jakieś ostrze, najlepsze nie jest, duże też nie, ale na zyskanie czasu może się przydać. Odblokowałam sztylet. Wysunął się błyskawicznie i zalśnił w świetle. Nieużywane, nawet nie zadrapane lub obite. Muszę go stąd odciągnąć, słyszę, że ktoś się tu zbliża, zapewne jakaś młodzież. Edward nie spuszczał ze mnie wzroku, jego tęczówki były błękitne, bardziej niż kiedykolwiek. Zbliżył się śmiało, a miecz uniósł ku górze. W nogi! Podążyłam najszybciej jak mogłam ścieżką, która była najsłabiej oświetlona i prowadziła prawdopodobnie do małej rzeczki, przy której znajduje się niewielki most. Samo to miejsce jest drugim takim zaciszem. Drżałam? Tak, dygotałam. Biegnąc, słyszałam za sobą jego oddech, gdyż również on dość szybko się zbliżał do mnie. Niedobrze, nie jestem dobra w biegach, a on jest zadziwiająco szybki. Zbliżałam się do końca prostej drogi. Zapomniałam, że zaraz tu jest dość spora i strona droga w dół, wiodąca do brzegu. Zwolniłam niekontrolowanie i to był mój błąd. Świst jego ostrza tuż za moim prawym uchem, natychmiastowa reakcja z mojej strony i stalowym ostrzem stawiłam czoła, by zablokować atak. Porażka. Sztylet ledwo tknięty jego ostrzem złamał się i część odleciała na bok. Pozostała proteza pękła w mgnieniu oka wskutek uderzenia. Szeroko otworzyłam oczy i widziałam tylko odłamki stali, które rozproszyły się w powietrzu. Jakby w zwolnionym tempie. Odrzuciło mnie to tyłu i znalazłam się na skraju ścieżki. Za późno się zorientowałam, gdyż już spadałam głową w dół z górki. Przez chwilę widziałam tylko jego blond włosy i szeroki uśmiech, który ze mnie drwił triumfalnie. Obijałam się o wszystkie kamienie i gałęzie po drodze. Bezradnie sturlałam się po ziemi. Ostatecznie wylądowałam na kamienistym podłożu. Leżałam na plecach. Dobiegł mnie delikatny szum wody. Wiatr gwizdał mi w uszach. W głowie narastały hałasy. Może to od pulsującego bólu, który ogarnął cale moje ciało? Czułam jak puchną mi nogi i ręka. Poobijałam się i to dość tkliwie. Wbiły mi się patyki w ciało. Moje ubranie było brudne, poszarpane, rozciągnięte i  oblepione liśćmi z ziemią. Do tego nie mam prawej ręki – protezę roztrzaskał mi ot tak. Przecież może tu zaraz przyjść! Pomyślałam trzeźwo i chciałam wstać, ale poczułam gwałtowny zawrót głowy, a ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Boli… Syknęłam ukradkiem. Spojrzałam na czarne niebo. Tutaj wygląda jeszcze piękniej, z takiej perspektywy. Nagle gwiazdy się rozmyły, tworzą większe, biały plamki. Osiągnęłam limit wytrzymałości? Wszystko spowija ciemność…


__________
Kolejny za nami. Z małym poślizgiem - myślałam, że napisany na zapas rozdział przepadnie wraz z naprawionym laptopem, ale jednak nie. Całe szczęście. Łapię wenę, coraz lepiej mi idzie chyba pisanie. Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam, Law! < 3