niedziela, 18 października 2015

Rozdział XXXVIII "Istne szaleństwo!"


          Dalej to nieprzyjemne uczucie. Szum, niewyraźne głosy, oszołomienie ogólne. Mdłości, zawroty głowy, mrowienie kończyn, nadwrażliwość na przebijające się przez powieki światło. Przecież… Nagle przypomniałam sobie, co zaszło i co mnie spotkało. Gwałtownie się podniosłam z pozycji leżącej do siadu prostego z wymalowanym na twarzy szokiem. Stoczyłam się w dół, jestem w swoim pokoju. Kto i kiedy? W ogóle, ile czasu minęło odkąd odpłynęłam? I nie czuję żadnego bólu. Jednak protezy nie mam. Pozostała część została zabandażowana by się doszczętnie nie rozleciała. Moją uwagę przykuły rozczesane, suche już włosy i czyste, ciepłe, świeże ubranie. Dobra, teraz to mnie naprawdę interesuje, to mnie przebrał i doprowadził do porządku! Wstałam z łóżka i powędrowałam w stronę przedpokoju. Nim sama pociągnęłam klamkę w dół, drzwi się otworzyły przede mną. Za progiem stał Lucyfer a w rękach trzymał tradycyjnie dwa kubki, z których obficie parowało.
-Nie powinnaś jeszcze wstawać – odezwał się troskliwym tonem i wymownym gestem zakazał mi zawrócić.
-Nie żeby coś, ale moje rany się zregenerowały. Nic mi nie jest. Poza lekko zrytą psychiką –odsunęłam krzesło od małego stolika by usiąść.
-Lecz ci przypomnę, że regenerujesz się o wiele wolniej niż gdy byłabyś odpieczętowana i w dodatku ta samo regeneracja też nadwyręża organizm w skutek czego byłaś nieprzytomna dłużej niż zwykle –usiadł naprzeciw mnie i podał mi jeden kubek.
-Właśnie, która godzina? I od kiedy tak leżałam bezczynnie? Oraz kto mnie znalazł? –zadawałam prędko pytania, nawijałam jak katarynka.
-Ja z Nate’m poszliśmy cię szukać późno w nocy, bo nie było po tobie słuchu. Dzwoniliśmy, ale nie odbierałaś, jednak zaintrygowały nas ślady wody, która powoli schła na betonowych płytach pod fontanną i odbite na ziemi ślady twoich butów. Ten duży rozmiar wskazywał od razu na ciebie – ironicznie się uśmiechnął, ale po chwili spoważniał. –Później zaprowadziły nas do ciebie szczątki metalu i słaby dzwonek telefonu. Gdy cię zobaczyliśmy to mało zawału nie dostaliśmy… Spałaś sobie niewinnie 12 godzin, a my tutaj traciliśmy głowy. Czyżby… -chciał o coś wyraźnie zapytać.
-Znalazł mnie – sztywno powiedziawszy, przerwałam mu. –Chciał mnie na pewno zabić – ściszonym głosem dodałam, opuszczając głowę i wbijając wzrok w mleczną piankę na kawie.
-Więc dalej będziesz uparta i zostaniesz przy swoim? Czy potrzeba ci jeszcze jakiś dowodów? Ta sytuacja nie przekonała cię? –z wyrzutem pytał, kładąc naciski na słowa.
Spojrzałam na niego ze zmieszaniem w oczach. Sama przyznałam, że próbował się mnie pozbyć, bo tego nie można nazwać miłym, przyjacielskim spotkaniem. Ale czy jestem przekonana, że już jest stracony bezpowrotnie? Może głupio będę wierzyć, ale nadzieja nie jest złą rzeczą – tylko bolesną.
-Nie wiem… -odparłam po krótkim zastanowieniu, oczekując z jego strony już wywodu.
-Jesteś taka… -przerwał, gdyż chciał się namyślić. –Głupia! –krzyknął bezradnie i pokiwał głową na boki.
-Cichaj – wzięła łyk rozgrzewającej kawy. Lewą ręką nigdy nie przyzwyczaję się normalnie funkcjonować.
-Co do protezy – niewinnie wtrąciłam z dziecięcym uśmiechem na twarzy.
-Twój ojciec ma już plany co do tego. Ale jak się dowiedział w jakim stanie cię znaleźliśmy, nie wiedział czy ma płakać, czy się śmiać z ciebie – poprawił włosy i spod grzywki na mnie spojrzał.
-Co?! Jakie plany? Ja chcę prawą rękę mieć. I jak śmiać ze mnie? Co go rozbawiło? –skrzywiłam się.
-Kaleka, niezdara, słabeusz. Sam się dziwię, że tak skończyłaś – zastanowił się. –Chociaż, nie dziwię się. Przyjaciel, blok, osoba, ty zdezorientowana, w dodatku zapieczętowana nie miałaś szans przeciwko demonowi. Brak możliwości obrony, a atak wykluczony. Zapewnie nawet  tym nie pomyślałaś – pytająco popatrzył na mnie.
-Bardziej obrona, choć… -umilkłam, bo sama nie byłam pewna.
-A w kwestii prawej ręki. Co jeśli byłaby możliwość byś mogła mieć zdrową, ludzką rękę, ramię, przedramię, dłoń, palce, które są ciepłe, czują coś, są unerwione? Chciałabyś taką mieć tak jak kiedyś? –za zaciekawieniem zadawał pytania, mieszając łyżeczką kawę.
Przełknęłam dość ciężko i głośno napój i zdezorientowana podniosłam wzrok na niego. Dziwnie pytanie, bardzo. Skąd on takie myśli ma? Oczywistym jest, że normalną rękę, każdy, kto ją stracił, chciałby mieć. Jednak, gdy się nad tym zastanowię to może się mylę? Już ponad 3 lata mam protezę. Uczyłam się z nią żyć jakby od nowa. Wszystkie codziennie czynności były dla mnie trudne do opanowania. Potem doszła nauka walki bronią. Wspomnienia z tą ręką, kilkakrotnie ją zniszczyłam, proteza pokazała mi drugie strony rzeczy które były dla mnie wcześniej mało oczywiste. Choć ta świadomość, że niestety nic nie odczuwałam z bodźców zewnętrznych była dość bolesna , lecz z czasem pogodziłam się z tym.
-Lucyfer, proteza to część mnie. Mam swoje „za” i „przeciw”. Jakiś sentyment do niej mam, ale ludzka ręka byłaby o wiele wygodniejsza i co najważniejsze – normalna. Nie przykuwałabym już tak uwagi –uśmiechnęłam się delikatnie sama do siebie.
-Ale ja odkryłem sposób by przywrócić ci normalny wygląd. Dobra, źle to określiłem. Chcę dla ciebie jak najlepiej i dlatego zależy mi byś mogła odzyskać ludzką kończynę. Wygląd normalny to u ciebie pojecie względne – tato nie pukając do drzwi, wszedł niepostrzeżenie do pokoju.
Zdziwiona odstawiłam kubek lewą ręką na bok i przyjrzałam się jego lekko zmartwioną twarz.
-Widzę, że ledwo wstałaś a już kawę pijesz. Lucyfer, rozpieszczasz ją – pogroził mu palcem.
-No wie pan, razem lepiej smakuje niż tak samemu – Lucyfer z szerokim uśmiechem powiedział.
-Nie „pan”, jak już to „wujek”, bo „tato” to już może być za dużo –ciszej dodał.
-Tato! Syna ci brakuje?! –podniosłam żartobliwie ton głosu i ściągnęłam koszulę leżącą na wolnym krześle, aby tato mógł z nami usiąść.
-Z córką to urwanie głowy – pół żartem, pół serio wtrącił pod nosem.
-Słyszałam – krótko i sucho odparłam, wbijając przednie zęby w porcelanowy kubek.
-Całe szczęście, żyjesz – ojciec zwięźle podsumował zapewne swoje myśli i tylko tyle powiedział.
-Nie tak łatwo się mnie pozbyć. Już nie raz mówiłam, że złego diabli nie biorą – uśmiechnęłam się szyderczo.


Dzień później, rano, laboratorium w szkolnych podziemiach…
           Siedziałam na białym fotelu w sterylnym pomieszczeniu. Czułam się dziwnie nieswojo. Wręcz byłam lekko przerażona. To, co wczoraj mi ojciec tłumaczył wydawało mi się niemożliwe. A to, że teraz wylądowałam w takim miejscu, w tej szkole, jest jeszcze bardziej szalone! Po co im taki pokój? Wygląda podejrzanie, to po pierwsze. Po drugie, mam odnoszę wrażenie jakbym była jakimś obiektem doświadczalnym i zaraz miałabym być poddawana eksperymentowi… Chwila! Przecież to w sumie prawda! W co oni mnie pakują? Uważam, że nikt w tej placówce nie jest normalny. To, co oni sobie wymyślili – to szaleństwo! Być może mają jakieś chore, niespełnione ambicje. Z moim ojcem na czele. Machałam dziecinnie nogami, który mi zwisały tuż nad podłogą. To białe ubranie mnie irytuje. Biała jedwabna koszulka, krótkie, białe również spodenki. To tylko udziwnia tę całą sytuację. Na rękach miałam wszelkiej maści jakieś kabelki, na klatce też. Do tego grubsze przewody na kostkach. Pełna kontrola, czyż nie? W sumie, nie wiedzą, czego się spodziewać. Przynajmniej nie ma stołów  z różnymi, sadystycznymi narzędziami. Obróciłam głowę lekko w bok i mogłam odszczekać to, co pomyślałam. Na stole, na metalowych podkładkach było sporo nożyków, igieł, jakiś nożyc, młotków… Teraz to sobie kpią! Spanikowana chciałam poderwać się z miejsca i wrócić do domu, ale nagle na ramieniu poczułam ucisk. Gwałtownie się odwróciłam i spojrzałam na gościa. To był błazen, no bo kto inny mógłby się tak cicho podkraść? Z grymasem na twarzy porzuciłam pomysł ucieczki.
-Siedzisz tu grzecznie i spokojne, nic ci nie grozi. Raczej –ironicznie się zaśmiał po czym specjalnie spojrzał na narzędzia.
-Zaczynam się bać, naprawdę bać – cicho mruknęłam, próbując się uspokoić.
Po chwili przede mną się pojawili: Gilbert, tato, dyrektor, Stein i Lucyfer. Ten siwowłosy Stein – on ogólne jest, można powiedzieć, lekarzem. Albo bardziej szalonym naukowcem. Gilbert jest odpowiedzialny za pieczęcie, które na mnie nałożył. Dyrektor ma nadzorować wszystko, a ojciec i Lucyfer? Świra by dostali gdyby tu przy tym nie byli. Tylko po co jest tu Break? Jego tutaj nie potrzeba.
-Przypomnę, jak to zaplanowaliśmy – dyrektor zabrał głos, przynajmniej on coś z sensem powie.
-W jeden chwili odpieczętujemy całkowicie demona oraz użyjemy alchemii, by pozbawić ją przytomności. Do tego stale będziemy utrzymywać ten stan nieprzytomności i bez przerwy zwiększać siłę zaklęć. Po co to będziemy robić? Aby na najwyższych obrotach wykorzystać zdolność samo regeneracji – z powagą tłumaczył.
-A w jaki sposób chcemy do tego dążyć? Okaleczając się dość dotkliwie, czyli torturując! –Break wtrącił z zadowoleniem, wymachując lizakiem przed moim nosem.
Popatrzyłam się pustym wzrokiem na niego i jeszcze raz przeanalizowałam słowa. Że co?! Nic o tym nie wspominał mi nikt!
-To żart, prawda? Przecież to jest… Okrutne! Oszaleliście? –nerwowo mówiłam, wręcz krzyczałam, a ciało mi dygotało. Spoglądałam tu na ojca, tu na Lucyfera, dyrektora. Zero, zero odpowiedzi! Brak zaprzeczenia oznacza prawdę.
-Musimy sprowokować demona do regenerowania się, dzięki temu zapewne odzyskasz rękę. Będziemy to robić ostrożnie, bardzo uważnie. I nie chciwie, bo chcemy ci pomóc. Najbardziej się skupimy na okolicach dawnych łączeń protezy. Chcemy zadać ci jak najmniej bólu –dyrektor mówił chcąc mnie uspokoić.
-Może od razu mnie pokroicie? Może odrodzę się zupełnie inna? W pełni ludzka? –Sucho odparłam ze złości.
-Iza… -Lucyfer spokojnym tonem wtrącił, aby mnie ogarnąć, ale na marne.
-Nie ma takiej zabawy! Nie zgadzam się na to! –krzyknęłam zdenerwowanym głosem i wstałam na równe nogi, chcąc szybko wyjść.
-Rozpoczynamy –ojciec odparł nagle poważnie, a wszyscy się poruszyli.
-Co? –zszokowana jedynie zdołałam mruknąć, co w mgnieniu oka już nie stałam, ani siedziałam a leżałam na miękkim fotelu, a moje oczy zostały przykryte. Na czole czułam ciepłą dłoń Gilberta, a sama powoli traciłam świadomość. Próbowałam się jeszcze wyrwać, ale bez skutku. Przetrzymane i zablokowane kończyny, unieruchomiona głowa, poczułam jak ktoś  mi wbija igłę w ramię. Tuż po tym nieprzyjemne uczucie wkłuwanej, zimnej cieczy do żyły. To szaleństwo… Koszmar!


          Głośne, nagłe klaśnięcie za uchem momentalnie wyrwało mnie z totalnej pustki. Mrugnęłam energicznie kilka razy. Czułam się dziwnie i dość wypoczęcie. Łapczywie nabrałam powietrza w płuca.
-Udało się. Koniec tej sceny jak z horroru – ojciec poprawił swoje dłuższe włosy, ale być dość blady.
Przez chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. Głupio wpatrywałam się w biały, jasno oświetlony sufit. Przecież… Ech, tak, teraz sobie przypomniałam. Chciałam się wycofać, ale dopięli swego i podeszli do irracjonalnego planu. Od razu mina mi się skwasiła, a ta energia się ulotniła i miałam ochotę iść spać. Podniosłam głowę, spojrzałam na siebie. Krew, mnóstwo schnących plam na ubraniu. Czerwień, bordo, różne odcienie się uzupełniały. Najróżniejsze wielkości, kształty. Wyglądam przerażająco, jakby mnie katowano. Jednak nie czuję żadnego bólu, kompletnie. Ran też nie widzę, blizn również nie.
-Spokojnie, ubranie idzie do utylizacji –Break przegryzł kolorowego lizaka.
-Stwierdzam, że chyba nie chcę wiedzieć co tu się działo. Te ślady krwi dużo mówią same za siebie – drżącym głosem się odezwałam, mówiąc dość wolno i ostrożnie. Jeszcze nie doszłam do siebie.
-Było… Ciężko. Naprawdę w tobie żyje potwór –Gilbert nałożył na swoją czuprynę czarny kapelusz.
Lekko poderwałam głowę wyżej i zastanowiłam się, co miał na myśli. Zorientowałam się, że w ogóle na czole miałam przylepiony kompres z gazy, który zapewne schładzał mnie, gdy głęboko „spałam”. Był w sumie już ledwo wilgotny, więc chciałam go zdjąć. Odruchowo, prawą ręką sięgnęłam materiału. Był to nadzwyczaj swobodny ruch, taki niewymagający dużej siły. Dosłownym plackiem trafiłam sobie przez to w czoło.
-Ała – syknęłam, bo to bolało. Sama siebie biję. W końcu zauważyłam, że mam normalną rękę. Była minimalnie szczuplejsza niż lewa, trochę słabiej umięśniona, paznokcie były zadbane, wyrównane, skóra delikatna, przyjemna w dotyku. Ścisnęłam kompres. Szorstki. Ściągnęłam go i przejechałam dłonią po swojej twarzy. Zimna skóra, gładka.
-Jakie przyjemne uczucie – wyrwało mi się spośród myśli.
-Wyglądasz jak dziecko, które poznaje coś nowego – tato wziął ode mnie materiał i złapał mnie za prawą dłoń.
-Ciepła, czuje ciepło – w oczach moich można było zapewne dostrzec minimalne łzy, wzruszyłam się. Nadal z niedowierzaniem mi towarzyszącym, zerkałam na rękę. Jeszcze zbyt gwałtownie nią poruszałam, ale to uczucie było niesamowite. Tak długo byłam go pozbawiona, byłam pewna, że bezpowrotnie. A teraz mam ludzką rękę. Proteza miała swój urok, ale teraz mogę być w pełni sprawna. Mogę wrócić do dawnych zajęć. Znowu bazgrolić, grać na gitarze.
-Dziękuję – z dziecięcym, szczerym uśmiechem powiedziałam, przechylając głowę w bok.
Nagle podszedł do mnie Break ze zmartwioną miną. Przyłożył mi dłoń do czoła, którą wyjątkowo wyciągnął spod długiego rękawa.
-Ona chyba ma gorączkę, bo jest miła – powiedział, spoglądając mi w oczy.
           Wszyscy wybuchnę li śmiechem, a ja siedziałam jakby upokorzona.


____________________________________________
Wybaczcie za wszelkie błędy, a są na pewno, bo to u mnie norma. Taki rozdział trochę z nowością, zmiana na lepsze. Następny, baaardzo długi rozdział - niebawem! Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam, Law! < 3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wszystko przeżyję.