wtorek, 13 października 2015

Rozdział XXXVII "Miłe spotkanie"



-Dałabyś radę zabić przyjaciela? – Lucyfer nagle zapytał mnie otwarcie tuż pod klatką schodową, gdy już wracaliśmy ze spaceru, który miał na celu wyciszenie emocji.
Zdziwiona przystałam jedną nogą na betonowym schodku i z lekkim oszołomieniem spojrzałam na niego.
-Szczerze? – zaczęłam drgającym głosem. – Nie wiem… - głucho dokończyłam obawiając się jego reakcji. – W sumie, jeśli będzie tak jak oni mówili, czyli to już nie będzie Edward to myślę, że bym się nie zawahała – chwyciłam zimną klamkę i szarpnęłam drzwiami.
-Wiem, że nie. Nie potrafiłabyś. Znam cię – pewnie powiedział podążając tuż za mną.
Kolejny raz osłupiałam. Robi się coraz ciekawiej. Może on ma rację. Tylko mocna w słowach jestem. W obliczu nagłych i trudnych decyzji działam irracjonalnie i często wymijam się od odpowiedzialności lub działania. Wstyd.
-A dokładniej, znam ciebie. Wiesz o co mi chodzi – bardziej to zaakcentował. – prawdziwa ty nie zabije nikogo, nie jesteś taka – dodał, otwierając okno w kuchni.
Delikatny, chłodny wiaterek rozwiał mu włosy, które po chwili ułożył dalej bardziej na twarz.
-Wiedziałam, że coś sugerujesz, to było oczywiste – uśmiechnęłam się i sama zastanowiłam nad tym.
-Zrobię naleśniki z czekoladą i truskawkami, pasuje? – pootwierał szafki w poszukiwaniu składników.
-Taaak! – podniosłam obie ręce do góry i usiadłam przy stole z tak zwanym bananem na twarzy.
-Jak z dzieckiem czasami, naprawdę – zaśmiał się po czym narobił hałasu, gdyż strącił talerze z suszarki.
-Kalectwo, naprawdę – pokrzywiając się, odparłam biorąc do ręki jabłko z miski.

Później...
           Wieczór, piękny, spokojny wieczór. Siedziałam przy fontannie, która mieniła się swymi jaskrawymi, neonowymi kolorami. Niebo było coraz bardziej granatowe. Po zachodzącej tarczy czerwonego słońca pozostała tylko długa smuga chmur w takim samym odcieniu. Gwiazdy już powoli wstępowały i zdobiły tło. Półksiężyc wyglądał nieśmiało zza chmur. Przyjemny wiatr powiewał chwilami, a liście na koronach drzew kojąco szumiały. Odchyliłam głowę do tyłu. Włosy swobodnie zwisały nad powierzchnię niezmąconej wody. Cudownie, wręcz idealnie. Na spacer nie mam ochoty, ale siedzenie w takim miejscu też ma swój wyjątkowy urok. Zacisze – dobre określenie. W dzień jest tu zbyt głośno, lecz późną godziną zmienia się ten pareczek w oazę spokoju. W powietrzu unosiła się delikatna woń słodyczy, czyżby ktoś coś piekł i roznosi się aromat ciasta? A może Lucyfer coś pichci. Nie pogardzę, kruszonką, babeczkami, ciasteczkami, zjem wszystko. Choć moje zęby zapłaczą. Kawę do tego dodać i połączenie na poprawę humoru gotowe. Najlepiej będzie, jak do niego napiszę sms’a, czy to jego sprawka, że smaka robi. Chociaż jak to nawet nie on to zaraz po takim pytaniu sam się zdeklaruje, że coś zrobi skoro chcę. Powstałam na równe nogi, zrobiłam 2 kroki do przodu i wyciągnęłam telefon. Za jasny ekran, razi w oczy. Ustawiłam jasność na minimalną. Gdy wokół jest ciemno to widać wszystko o wiele lepiej przy ciemnym ekranie. Popatrzyłam w stronę okien. Szkoda, że tylko ja mam balkon na ten plac, reszta na okno na świat z drugiej strony. Zapewne jakby mnie tak zauważyli to by przyszli posiedzieć ze mną. Ja taka już jestem, że sama z ową propozycją nie wyjdę. Nieśmiałość czy może chęć bycia samotnikiem? Kto wie. Wysłałam wiadomość. Choć wydaje mi się, że na próżno pytałam, bo światło w naszej kuchni było zgaszone. Chociaż mógł coś zrobić, odstawić i wyjść z kuchni. Przecież cały czas tam siedzieć nie będzie. Wróciłam na poprzednie miejsce, lecz tym razem nie usiadłam. Wychyliłam się za marmurową ściankę i spojrzałam na dno fontanny. Zauważyłam kilka monet. Czyli ludzie nadal wierzą, że spełniają się marzenia w ten sposób? Zabawne. Lecz nie jest złym mieć marzenia. Może sama zanim stąd pójdę to rzucę drobne? Głupie, ale radosne i pocieszne. Moje skupienie uwagi z monet przeniosło się na odbicie, które ukazywało moją twarz. Przynajmniej te kolory ją jakoś inaczej eksponują, maskują ten grymas i podkrążone oczy. Muszę coś zrobić z tymi włosami, mam ich dość. Są zniszczone, suche i okropne. Stałam tak i rozmyślałam o ostatnich wydarzeniach, znowu. Głowa pęka od tego, ale co mi pozostało innego? Westchnęłam i przymknęłam zmęczone oczy. Powoli je otworzyłam i zamarłam. Nagle w wodzie odbijała się jakaś postać, która pojawiła się za mną. Jeszcze jedna głowa. Drgnęłam, nie powiem, wystraszyłam się, ale zapewne to był Lucyfer.
-Prawie ci się udało… - powiedziałam z dumą w głosie, lecz nie kontynuowałam, gdyż odbicie się wyostrzyło i to nie była czupryna Lucyfera. To był… Edward! Nie mylę się, dłuższe włosy, te rysy, oczy. To on! Ucichłam, nie mogłam wykrztusić słowa. Szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w powierzchnie wody. Tylko dlaczego, skąd tu się wziął, tak nagle i dlaczego się tak skradał? Do tego ten wyraz twarzy… Ocknij się, Iza! Przecież ostrzegano cię, że to nie jest już Edward. Przypomniałam sobie słowa dyrektora i od razu chciałam się odwrócić, lecz było już za późno na ten ruch. W ułamku sekundy poczułam tylko porządny ucisk na karku i skrępowane z tyłu ręce. Ramiona silno miałam przeciągnięte za siebie. Dość agresywnie została zmuszona do dosłownego ukłonu tak, że moje głowa wraz z szyją i częścią ramion zmąciły spokojną wodę i zanurzyły się w jej chłodzie. Czułam nieprzyjemne uczucie zalewanych uszu, gdzie woda nie jest lubiana. Odruchowo odetchnęłam będąc pod wodą i nabrałam nosem i ustami porządną ilość cieczy. Zachłysnęłam się. Próbowałam się wyrwać i przede wszystkim wynurzyć z wody. Ledwo otworzyłam oczy, a zaczęły mnie szczypać. Odkaszlnęłam, ale tylko pogorszyłam sytuację. Zaczęłam panikować, jak tak dalej pójdzie to się utopię, a to będzie bardzo głupie. W płytkiej wodzie. W fontannie. Widziałam malutkie bąbelki powietrza, który uchodziły z moich ust. Zaczęłam się szamotać. W skutek czego byłam jeszcze bardziej przyciskana do dołu bym się zgięła w pasie. Skupiłam się na tym, by uwolnić ręce z ucisku. Zacisnęłam boleśnie zęby i ile dałam radę, wyprostowałam się równocześnie uwalniając dłonie. Z mokrych włosów leciały strużki wody. Łapczywie chciałam zaczerpnąć powietrza. Krztusiłam się. Do tego Edward próbował mnie znowu podtopić. Odpychając go, celowałam rękami na wysokość klatki piersiowej i na ślepo odbiegłam kilka małych kroczków. Ledwo widzę, ledwo dycham. Nerwowo kaszlałam i odklejałam kosmyki włosów z twarzy. Zrobiło mi się nieprzyjemnie zimno. Do tego się dusiłam. Nie umiem pływać, boję się wody, a o topieniu się już nie mówię. Nie przytrzymam długo powietrza pod wodą. Suchymi rękawami szybko przetarłam piekące oczy. Rozmazałam się, cudownie. Chwiałam się, byłam w szoku. Co robić? To na pewno nie jest miłe powitanie. Patrzyłam przed siebie. Stał on, już nie mój przyjaciel. Tylko ktoś posłujący się jego wyglądem. Więc kim on jest? Kim naprawdę? Co zrobił z naszym Edwardem? Czego chce ode mnie?
-Kim… - dławiąc się nadal chciałam krzyknął, ale głos się załamał a on momentalnie i gwałtownie ruszył wprost na mnie z zaciśniętą pięścią. Zanim się zorientowałam co chce zrobić, oberwałam prawą ręką z niewyobrażalnie dużą siłą w brzuch, tuż pod żebrami. Przegryzłam wargę. Krew pociekła mi w kąciku ust. To nadludzka siła, jestem tego pewna. Od razu mnie zemdliło i zakręciło mi się w głowie. Jestem w martwym punkcie. Spowolniona, już osłabiona, zdezorientowana i co najgorsze – nie przygotowana na konfrontacje z nim. Trafił w mięśnie i jedynie przycisnął żołądek,  gdyby celował w żebra, mógłby je bez problemu połamać, a na pewno porządnie obić.  Skuliłam się i w biegu próbowałam jakoś zareagować. Unikać, czy się bronić siłą? Próbować uciekać? Co mi to da? Pomoc? Zauważyłam, że jego druga ręka również już była ustawiona z zamiarem uderzenia i to w kierunku mojej twarzy. Tym razem mu to nie wyjdzie. Obróciłam się o 90 stopni i protezą przetrzymałam jego dłoń. Silny, bardzo silny. Zaparłam się nogami, by stawić większy opór. Miałam okazję spojrzeć mu w oczy. Był taki… Obojętny. Pusty wzrok, który tylko ukazywał gniew. Brak tego uśmiechu, który wiecznie gościł na jego opalonej twarzy. Teraz jego usta były lekko otwarte i obnażały jego zaciśnięte ze złości zęby. Chwila, czy jego kąciki nie ukazują jakby ironicznego uśmieszku? Ponownie zadrżałam, a w sercu coś mnie ścisnęło. To się nie dzieje naprawdę… Czułam, że nie dam rady mu teraz na pewno. Jestem za słaba. Jak i czy uda mi się uciec po pomoc? I w tej właśnie chwili namysłu on znowu zaatakował. Podczas, gdy ja usiłowałam przetrzymać jego pięść, on lewą nogą podkosił moją i równowaga poszła w niepamięć. Spadałam na ziemię. Jednak przypomniałam sobie jedno z ćwiczeń, które mnie nauczył mój świętej pamięci trener. Wykorzystam to. Pociągnęłam go za tamtą rękę tak, aby leciał tuż za mną. Gdy również stracił równowagę, jak najbliżej dotykając plecami i głową chodnika, utrzymałam nogi w górze pod odpowiednim kątem. Spróbuję go przerzucić za siebie. Stopami wbiłam mu się w podbrzusze i silnie, pomagając sobie rękami, przerzuciłam go nad sobą. Z hukiem w sumie uderzyłam w kość ogonową i całą część kręgosłupa. Mimo, że miałam bluzę to czułam jak leżące na ziemi kamyki wbiły mi się w ciało. Ale liczy się, że on też zarył ciałem o chodnik. Nie ma czasu na świętowanie, to było proste. Nieudolnie naśladując kołyskę do przodu i do tyłu, raz, dwa wstałam. On również się podniósł, lecz wydał się lekko oszołomiony kontratakiem z mojej strony. Dobrze, że nie ma broni… Wykrakałam sobie! Kątem oka zauważyłam jak w prawej ręce za sobą trzymał długi, szeroki, czarny miecz. Połyskiwał w świetle fontanny. Zachwycające piękno ostrza, wyrazisty wygląd i na pewno potężny oręż do walki. Przełknęłam ciężko ślinę. Nadal kręci mnie w nosie i łaskocze w gardle. Odruchowo sięgnęłam do kieszeni w spodniach po jakiś scyzoryk – szlag! Wszystko zostawiłam w domu, bo miałam je naostrzyć, gdyż się stępiły. Do tego nie ma przy mnie Lucyfera, więc nie mam katany, którą mogłabym skrzyżować z jego bronią. Gołymi rękoma nie zablokuje go, chociaż… Zacisnęłam stalową pięść. W protezie mam jakieś ostrze, najlepsze nie jest, duże też nie, ale na zyskanie czasu może się przydać. Odblokowałam sztylet. Wysunął się błyskawicznie i zalśnił w świetle. Nieużywane, nawet nie zadrapane lub obite. Muszę go stąd odciągnąć, słyszę, że ktoś się tu zbliża, zapewne jakaś młodzież. Edward nie spuszczał ze mnie wzroku, jego tęczówki były błękitne, bardziej niż kiedykolwiek. Zbliżył się śmiało, a miecz uniósł ku górze. W nogi! Podążyłam najszybciej jak mogłam ścieżką, która była najsłabiej oświetlona i prowadziła prawdopodobnie do małej rzeczki, przy której znajduje się niewielki most. Samo to miejsce jest drugim takim zaciszem. Drżałam? Tak, dygotałam. Biegnąc, słyszałam za sobą jego oddech, gdyż również on dość szybko się zbliżał do mnie. Niedobrze, nie jestem dobra w biegach, a on jest zadziwiająco szybki. Zbliżałam się do końca prostej drogi. Zapomniałam, że zaraz tu jest dość spora i strona droga w dół, wiodąca do brzegu. Zwolniłam niekontrolowanie i to był mój błąd. Świst jego ostrza tuż za moim prawym uchem, natychmiastowa reakcja z mojej strony i stalowym ostrzem stawiłam czoła, by zablokować atak. Porażka. Sztylet ledwo tknięty jego ostrzem złamał się i część odleciała na bok. Pozostała proteza pękła w mgnieniu oka wskutek uderzenia. Szeroko otworzyłam oczy i widziałam tylko odłamki stali, które rozproszyły się w powietrzu. Jakby w zwolnionym tempie. Odrzuciło mnie to tyłu i znalazłam się na skraju ścieżki. Za późno się zorientowałam, gdyż już spadałam głową w dół z górki. Przez chwilę widziałam tylko jego blond włosy i szeroki uśmiech, który ze mnie drwił triumfalnie. Obijałam się o wszystkie kamienie i gałęzie po drodze. Bezradnie sturlałam się po ziemi. Ostatecznie wylądowałam na kamienistym podłożu. Leżałam na plecach. Dobiegł mnie delikatny szum wody. Wiatr gwizdał mi w uszach. W głowie narastały hałasy. Może to od pulsującego bólu, który ogarnął cale moje ciało? Czułam jak puchną mi nogi i ręka. Poobijałam się i to dość tkliwie. Wbiły mi się patyki w ciało. Moje ubranie było brudne, poszarpane, rozciągnięte i  oblepione liśćmi z ziemią. Do tego nie mam prawej ręki – protezę roztrzaskał mi ot tak. Przecież może tu zaraz przyjść! Pomyślałam trzeźwo i chciałam wstać, ale poczułam gwałtowny zawrót głowy, a ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Boli… Syknęłam ukradkiem. Spojrzałam na czarne niebo. Tutaj wygląda jeszcze piękniej, z takiej perspektywy. Nagle gwiazdy się rozmyły, tworzą większe, biały plamki. Osiągnęłam limit wytrzymałości? Wszystko spowija ciemność…


__________
Kolejny za nami. Z małym poślizgiem - myślałam, że napisany na zapas rozdział przepadnie wraz z naprawionym laptopem, ale jednak nie. Całe szczęście. Łapię wenę, coraz lepiej mi idzie chyba pisanie. Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam, Law! < 3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wszystko przeżyję.