sobota, 28 listopada 2015

Rozdział XLI "Akt desperacji w sidłach porażki"



          Było już ciemno, ponuro, zimno, mgliście wokół mnie. Ciężej łapałam oddech. W powietrzu unosił się smród demonicznej krwi. Pozostałości tych okropnych, obrzydliwych, zdradliwych potworów. Miałam niesamowity mętlik w głowie. Do końca się wiedziałam co robię. Nie czułam nawet jak stąpałam po ziemi. Tak jakby mnie nie było. Byłam roztrzęsiona, nadzwyczajnie pobudzona. Ciało moje drżało, serce kołatało, a echo bicia dudniło mi w uszach. Krew w żyłach pulsowała, wzrok mój bardzo uważnie i nazbyt ostro odbierał obraz. Przystałam na moment i chciałam się opanować. Na ziemi leżały szczątki łachów, proch ulatywał, kałuże brunatnej cieczy zastygały. W jednej nawet stałam i topiłam swoje skórzane, czarne trampki. Spojrzałam na siebie z obrzydzeniem. Jestem cała w ich krwi. Ręce lepiły się do rękojeści, ubranie zaś do ciała, które było chłodne jak nigdy. Katana… również cała splugawiona. Trochę się opamiętałam teraz. Szał już miał punkt kulminacyjny. Wyżyłam się dostatecznie, jak na razie. Gardło mnie szczypało, zapewne mój krzyk był bardzo słyszalny w promieniu co najmniej pół kilometra. Odchrząknęłam, suchość w ustach, będę więc skrzeczeć. Opuściłam wolno ręce wzdłuż ciała. Katanę też. To, co zrobiłam… Nie zwróciłam w ogóle uwagi na Lucyfera. Wykorzystałam go jako zwykłą broń po prostu – wyrżnęłam w pień potwory w żądzy zemsty. Do tego ani razu się nie odezwał, milczał. W oczach znowu pojawiły się ciepłe łzy. Z lewego oka subtelna strużka już uleciała, zwilżając oraz zmywając tym samym plamkę krwi i poprzednie zaschnięte łzy. Opuściłam głowę. Zmierzwione włosy okryły moją twarz, maskując tym samym fakt, że właśnie teraz płaczę i przegryzam sobie ponownie spękaną wargę.
-Przepraszam Lucyfer, przepraszam… -wymamrotałam dygocącym tonem głosu, zęby o siebie się ocierały z każdą wypowiedzianą sylabą.
-Nic nie musisz mówić, mną też coś zawładnęło, nie mogłem sam się opanować, a tym bardziej ciebie zatrzymać –odpowiedział jak zwykle bardzo opanowanie.
Teraz zaczęły do mnie docierać emocje, te po stracie osoby, bliskiego przyjaciela. Powrócił ten ból, ucisk w sercu i w gardle. Niepostrzeżenie spojrzałam na leżące kawałek ode mnie ciało Edwarda. Szerzej otworzyłam oczy. Okrutna realia, zachwiałam się do tyłu. W myślach przywołałam sobie te słowa, ten widok, tą chwilę, gdy usłyszałam głos. Łzy się nasiliły. Przymrużyłam oczy. Zacisnęłam ręce i upadłam bezradnie na kolana. Całym ciężarem ciała – kości ubite na kamienistym podłożu. Ogarnęły mnie dreszcze. Objęłam się rękoma, oplotłam je wokół siebie. Taka beznadziejna sytuacja – dlaczego? Broń puściłam wolno. Jednak po chwili Lucyfer powrócił do swojej ludzkiej postaci. W ciszy stanął obok mnie. Nagle zdjął swoją koszulę z siebie. Zarzucił ją na mnie i sam poprawił, aby nie spadła, a mnie ogrzała choć trochę. Czyste ubranie przykłada do mojego – całego brudnego. Złapałam jednak materiał i ścisnęłam. Spojrzałam na tę czarno-niebieską kratę i zauważyłam, że jest… Zakrwawiona również. Od razu podniosłam wzrok na niego. Spojrzał mi w oczy, uśmiechnął się subtelnie. Moją uwagę przykuło to, że jedną rękę miał całą we krwi. Widać było jedną, wielką szramę od łokcia po paliczki palców. Rozszarpana skóra, rana głęboka i otwarta. Chciałam się poderwać do góry, lecz on przyłożył palce do swoich ust.
-Cśiii –syknął cichutko, chcąc, abym nie pytała o nic w związku z tym.
Przyklęknął przy mnie.
-Nie przejmuj się, to nic w porównaniu z tym, co się stało, z tym, co teraz przeżywasz –poprawił koszulę i bardziej ją naciągnął na moich ramionach tą okaleczoną dłonią.
-Ciebie też zraniłam… -mruknęłam z żałością w głosie, lecz on teraz mi przymknął usta.
-Mówię, że to najmniejszy problem –zabrał dłoń, a z lewej kieszeni spodni wyciągnął chustkę, którą sobie sprawnie owinął rękę i mocno zawiązał.
-I pamiętaj, nie zrobiłaś nic złego, nie zabiłaś człowieka –jego głos spoważniał.
-Ale… Ten głos –jąkając się powiedziałam, patrząc mu głęboko w oczy z myślą, że to naprawdę mój być jego głos.
-Nieczyste zagranie, manipulacja, chciał właśnie tym cię wykończyć. I sprawił, że masz wątpliwości. To naprawdę nie był Edward –powoli mi tłumaczył, tak abym zrozumiała i sobie to uświadomiła.
-Ja –zaczęłam niepewnie –nie wiem… -dodałam zrezygnowanie, a twarz skryłam w otwartych dłoniach.
           W ciszy, którą tylko przerywał mój oddech, trwaliśmy krótką chwilę. Zaczynała mnie boleć głowa, a na ciele odczuwałam palącą gorąc gojących się ran, gdyż w porywie ataków na demony nie zważałam na otrzymywane rany, a dość agresywnie działałam. Wyciągnęłam do Lucyfera ręce, nie mogłam sama się podnieść. Złapał mnie ciepłą dłonią i pociągnął do siebie. Silny chwyt, od razu powstałam i ledwo łapiąc równowagę wsparłam się o niego. Tak mi wstyd. Chusta, którą nałożył sobie –już przekrwiona była.
-Wracajmy –szepnął mi do ucha spokojnym głosem i skierował delikatnie w stronę ścieżki, która prowadziła do wyjścia parku.
Kiwnęłam głową i odsunęłam się od niego, bo czułam, że już dam radę iść o własnych siłach. Jednak gwałtownie się zwróciłam ponownie w tamtą stronę.
-Nie, nie zostawię tak ciała –zamarłam. Zwłok już… nie było! Nie mogłam uwierzyć własny oczom. Krew została, ale ciała ani śladu. Złapałam się nienaruszonego ramienia Lucyfera. Nie mogłam wykrztusić słowa. Chciałam przy nim zostawić naszyjnik z krzyżykiem, który od niego dostałam. Nosiłam go zawsze przy sobie, a otrzymałam bardzo dawno temu. Co tu się dzieje? Nerwowym wzrokiem rozglądałam się na boki i przed sobą. Niemożliwe, żeby sobie ot tak wyparowało!
-Gdzie on jest? –wydukałam w szoku i robiąc krok do przodu chciałam wrócić do tamtego miejsca.
-Z logicznego punktu widzenia mógł się rozsypać, bo demon, lecz… sam w to nie wierzę –Lucyfer się zamyślił.
Nie, to na pewno nie to. Zbyt długi okres czasu upłynął, aby tak się stało. Również nie wyczułam niczyjej obecności w pobliżu, pusto.
-Nie czuję się tu bezpieczne, chodźmy stąd, proszę! –w panice krzyknęłam chcąc od razu się wycofać, uciec jak najszybciej.
-Jesteś przerażona, co się dzieje? Wyczuwasz coś? –Lucyfer przyśpieszył za mną kroku, lecz kurczowo trzymał mnie za nadgarstek, gdyż wyprzedzałam go.
-Wyczuwam niebezpieczeństwo, nie wiek jakie, skąd, ale mam to dziwne uczucie –dygotałam cała i jeszcze bardziej brnęłam do przodu.
           Zbliżaliśmy się do bram szkoły, którymi na samym początku wybiegliśmy. Był środek nocy, nikogo nie spotkaliśmy po drodze. Księżyc w pełni rzucał piękny blask na otoczenie. Gwiazdy lśniły na granacie nieba. Cudowna atmosfera, kojąca. Zwolniłam lekko kroku, wyrównałam chód z Lucyferem. Ten strach w małym stopniu przeszedł, lecz nadal byłam wewnątrz niespokojna. Im bliżej placówki, tym gorzej szło planowanie co im powiem, jak im powiem, i czy w ogóle dam radę wszystko odtworzyć. Całe wydarzenie było bardzo wstrząsające. Również interesuje mnie to, co się działo w szkole pod naszą nieobecność. Byliśmy całkowicie pozbawieni kontaktu przez kilka godzin. Martwię się o nich.
Podeszliśmy pod kraty – otwarte? Spojrzeliśmy na siebie z Lucyferem i zdziwiliśmy się jednomyślnie. Zostawili otwarte bramy w nocy, po alarmie? To niespotykane. Niepewnie chwyciłam klamkę i przekroczyłam próg. Na terenie latarnie jasno świeciły, ale nie widziałam nikogo. Pustka. Podniosłam głowę i rzuciłam okiem na budynek, ten główny. Zapalone światła w jednym pomieszczeniu. Zapewne czekają na nas. Podążyliśmy ścieżką prosto do wejścia. Nieoczekiwanie rozbrzmiał stonowany dźwięk dzwonka telefonu. Lucyfer szybko sięgnął po niego i spojrzeliśmy na wyświetlacz. Dzwonił mój tato. Odebraliśmy i tylko zdołaliśmy w głośniku usłyszeć „To pu-ła-pka” Rozmowa zakończona, zdanie urwane, wydukane. Głos bardzo niski, słaby, jakby przyduszony.
Nagle oślepiły mnie bardzo jasne, białe światła. Automatycznie zamknęłam oczy i zakryłam je ręką. Wtórował temu potężny odgłos szybkich kroków, dźwięk jakby dobytych broni, zgiełk i niesamowite poruszenie. Odruchowo cofnęłam się, chcąc znaleźć się bliżej Lucyfera, lecz jego obok już nie było. Usłyszałam jego bardzo cichy krzycz, tak jakby z zawstydzeniem wydany. Do tego obił się w uszach brzęk kajdan i mocny huk uderzonego o ziemie ciała. Oderwałam dłonie od oczu i agresywnie się obruszyłam. Ujrzałam Lucyfera, który bezwładnie leżał twarzą do bruku przytrzymywany przez dwóch ubranych na czarno gości, w pełnym umundurowaniu i maskach na twarzach. Ręce miał mocno skute na plecach. Wokół mnie zjawiło się kilkanaście podobnych postaci z brońmi w rękach, przygotowanych do ataku. Wysoko uniosłam brwi. Oślepiona byłam lekko, ale adrenalina podskoczyła. Widok sponiewieranego Lucyfera wzbudził we mnie wściekłość, a ten bardzo dziwny i tajemniczy telefon podsycał we mnie agresję. Zasadzka? Pułapka? Czy ten alarm mógł być zaplanowany, a my w niego zaangażowaliśmy się bez podejrzeń? Co tu jest grane! Otępienie całkowicie przeszło, na nowo byłam zdenerwowana. Zacisnęłam pięści, jestem bezbronna – to fakt, ale jeśli trzeba będzie to będę walczyć ile sił mi starczy. Odbijające się plamki w oczach, spowodowane przez wpatrywanie się w światło, powoli przestawały się pojawiać i mogłam wyraźniej widzieć. Podniosłam wzrok z postaci Lucyfera na delegację, która pojawiła się przede mną. Jeden z nich to ten „z góry”, ten, który wówczas pojawił się w sali. Czy to naprawdę był ich plan… Po jego dwóch stronach stali również dobrze zbudowani, eleganccy mężczyźni  w garniturach. Jeden – brązowe, krótkie włosy, szary materiał ubioru, zielone, wręcz szmaragdowe oczy, a mina pełna zadufania. Drugi –nieco wyższy od rówieśników, w falowanych, rozwianych, brunatnych włosach, piwnych tęczówkach, ostrych rysach twarzy a jego posturę zdobił czarny garnitur ze wzorem pionowych linii w tym samym odcieniu. Niespodziewanie drgnęła mi lewa ręka i w tej samej chwili zebrani ochroniarze wycelowali we mnie bronie. Czyli jeden fałszywy ruch i strzelą? Nie przypominam sobie, abym wcześniej się znalazła w podobnej sytuacji.
-Poddaj się, Izabelo Lawrence. Koniec twojego przedstawienia – ten w fioletowym garniaku odezwał się triumfalnie, stanowczo i ironicznie tak jak wtedy, gdy się uśmiechał na sali, a jego oczy wyrażały drwinę na mój widok.
-Ani mi się śni, wypuście Lucyfera! –niskim, wściekłym głosem odburknęłam, nie odrywając od nich wzroku.
-Dobrze ci radzę, oddaj się w nasze ręce. Inaczej gości, których tutaj mamy, zginął śmiercią w strasznych męczarniach –delikatnie odwrócił się i szeroko ramiona rozłożył. Ci dwaj również odeszli na bok, odsłaniając mi pole widzenia. Ujrzałam ojca, Firm, Nate’a, Bel i Dzinks. Byli wyraźnie półprzytomni, klęczeli na kolanach, a za nimi stali umundurowani, którzy przy ich szyjach trzymali noże, ostrzem blisko przyłożonym do skóry. Nieczyste zagranie, zakładnicy wzięci z moich bliskich. Tani, ale jaki brutalny ruch! Zazgrzytałam zębami. Nie przejrzeliśmy ich, to takie poniżające! Nerwowo wiodłam wzrokiem od osoby do osoby. Co robić? Nie zaryzykuje ich życiem, nie ma mowy. Więc jak postąpić?! Widziałam, że są lekko poobijani, zapewne stawiali opór, ale taka niespodzianka była zbyt dużym szokiem, aby mogli coś zdziałać. Łapałam ciężej oddech.
-Powiem, że ładnie są bawiliście jak do tej pory. Sprytnie wam się udawało uśpić naszą czujność –zaczął z uśmiechem mówić, przechodzącym tym samym  przed moimi bliskimi, którzy nawet nie podnieśli głowy w moją stronę. –Taki demon pod ręką, a my o tym się po czasie dowiedzieliśmy –dodał, poprawiając blond włosy.
-Nie jestem demonem! –odkrzyknęłam, wykonując gwałtowny krok do przodu w jego stronę i w tym momencie zobaczyłam jak dwóch gości z ogromną siłą uderzają Lucyfera w tył głowy. On już  się nie poruszył podczas tego. Łzy mi stanęły w oczach, gdy oderwali miecz tępą stroną zwróconą do karku Lucyfera i chcieli ponownie się zamachnąć. Na tej gładkiej stronie, którą go zranili zobaczyłam rozsmarowaną krew. Przecież mogą go zabić!
-Przestańcie! –z chrypką wrzasnęłam a oni również przystąpili do ranienia pozostałych. Te echa obitych ciał, odgłosy zadowolenia ze strony oprawców. Nieprawdopodobna bezwzględność. –Skończcie to! –desperacko upadłam na kolana. Nie mogłam złapać tchu, czułam się jak w najgorszym koszmarze. –Proszę! –na tym samym ciągle oddechu uprzednio zaczerpniętym dodałam, schylając nisko głowę, gdyż taki widok był istną torturą dla mojej psychiki.
-Od razu jesteś posłuszna, idealnie –wyniosłym i zadowolonym tonem głosu powiedział. –Brać ją –krótko, szorstko dodał i pstryknął palcami.
W mgnieniu oka zostałam mocno skrępowana łańcuchami. Ręce, nogi, kark. Brutalnie rzucili i przycisnęli mnie to zimnego podłoża. Drastycznie i celowo boleśniej mnie zakuwali. Czułam tylko jak na ciele już odbijają mi się żelazne łańcuchy. Nienaturalnie mnie wygięli. Po chwili za włosy podniósł mnie ten lider. Mocno, pewnie szarpnął za czarne kłaki, zagarnął w dużej mierze samą grzywkę, gęstą i długą. Naciągnął mi szyję, cebulki włosów łaskoczącym bólem dawały o sobie znać. Zmusił mnie tym samym do tego, żebym  na niego spojrzała. Zagryzłam policzki od środka i pełnym rozwścieczenia wzrokiem dobrze zapamiętałam sobie jego dumną, narcystyczną twarz. Miał takie przepełnione pychą oczy. Traktował mnie z góry, z pogardą wpatrywał się w moje oblicze. Trudno było mi przełykać ślinę, płytko oddychałam. Mięśnie miałam nadwyrężone.
-Dwa oblicza, raz pada do nóg, a teraz? Próbuje wzbudzić we mnie strach –przybliżył usta do moich uszu. –Będziesz doskonałym obiektem doświadczalnym. Przydasz się nam –szepnął z zadowoleniem.
-Żebyś się nie zdziwił… -To na pewno nie powiedziałam ja! To nie było z mojej woli!
Nagle zakrył mi oczy zimną dłonią, a po całym ciele przeszedł mnie dreszcz. Po tym nastąpił skurcz i bezwład mięśni. Puścił moje włosy, a ja spadłam ociężale na ziemię. Wszystko wokół się uspokoiło i ucichło…


______________________
Kolejny za nami. Cóż za zwrot akcji, ale czyż to nie było do przewidzenia? Zapewne tak. Tradycyjnie, za błędy chylę głowę i życzę miłego czytania, a za tę czynność już dokonaną - dziękuję. Pozdrawiam, Law! < 3

niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział XL "Ostatni gest"


          Ten czarny materiał imitował ogarniającą mnie ciemność, gdy mdlałam, lecz teraz byłam  w pełni świadoma. Żyję, zostałam uratowana. Cudem uniknęłam śmierci. Jeszcze trochę oszołomiona klęczałam bezradnie na ziemi. Pod palcami czułam lepką, ciepłą krew i rozerwane strzępki skóry. Nerwy nie są uszkodzone. Mam na szczęście czucie w prawej ręce. Ale jeśli nie zatamuje krwawienia to będzie źle. Wszystko sprowadza się do jednego końca! Trzask ścierających się stali zadzwonił mi w uszach. Po chwili Edward wycofał się nieśmiało do tyłu, a tajemniczy wybawiciel odszedł krok ode  mnie, odsłaniając mi tym samym otoczenie, które zalewało powoli światło i blask zachodzącego, pomarańczowego słońca. Delikatnie powstałam, chwiejąc się na boki i nie puszczając z ręki broni. Jednak muszę być czujna. Spojrzałam na niego. Wysoki, wyższy zdecydowanie ode mnie chłopak. Czarny płaszcz okrywał go od głowy do kostek. Spod niego tylko wystawały również czarne, masywne buty. Szeroki kaptur skrywał jego twarz. Na materiale było kilka kieszeni. Płaszcz nie wydawał się być z grubego materiały, gdyż powiewał subtelnie na wietrze. Gdyby nie taka postura to bym pomyślała, że to Maka, ale to na pewno nie ona. Stał plecami do mnie ciągle, a twarzą do Edwarda. On zaś lekko zdezorientowany, poruszył dłonią, w której trzymał broń. Po chwili postać delikatnie obróciła się. Kaptur nadal okrywał jego głowę, ale w prawej ręce zobaczyłam połyskujący miecz. Też kruczoczarny. Z białymi wykończeniami, długie ostrze, widać, że idealnie wyostrzone. Spod rękawa tylko wystawał kawałek rękojeści, a kształtem przypominała jakby dół i urywek ramion od krzyżyka. Zaokrąglone, wygładzone krańce. Jeśli tak łatwo powstrzymał w ułamku sekundy atak demona to musi być silny. Poczułam jak pod opuszkami coś jakby się poruszało. Odkryłam natychmiast ranę. Regeneruję się. Mięśnie, kości, naczynia przykrywa nowa skóra. To… Boli! Zagryzłam zęby, a rękę swobodnie puściłam wzdłuż ciała. Chciałam zrobić krok naprzód, bo mam sprawę do załatwienia. Jednak ku mojemu zdziwieniu skryty chłopak, nie odwracając się nadal, ręką zagrodził mi drogę. Na dłoni miał czarne, skórzane rękawice z wyciętymi miejscami na kości palców na zgięciach. Przystałam.
-Wycofaj się – odezwał się poważnym, stonowanym tonem. Nie było w nim nic niepokojącego, wręcz przeciwnie, barwa głosu była przyjemna.
-To ty nie powinieneś się dalej wtrącać, to moja sprawa –odparłam suchym, szorstkim głosem.
Fakt, gdyby nie on , teraz zapewne byłam już martwa lub cierpiała w męczarniach, ale chcę dokończyć to, czego się już podjęłam. Poza tym… Mógłby się odwrócić jak do mnie mówi, szacunek to też dobra cecha i kulturalna zarazem.
-Poddaj się. Dobrowolnie, czy siłą pomóc? Twój wybór –powiedział jakby z lekką ironią.
-Nie! Nie będziesz mi mówił co mam robić, za kogo ty się masz? –podniosłam ton głosu, gdyż się zirytowałam łatwo.
-Za osobę silniejszą od ciebie –krótko wtrącił, ale już na pewno z uśmieszkiem, bo po chwili dobiegł mnie cichy śmiech.
Przełknęłam ślinę i otworzyłam szerzej oczy. To żart? Już go nie lubię, narcyz i pyszałek.
-Wycofujemy się? –Lucyfer zapytał niewinnie, lecz sam nie był do tego przekonany.
-Nie, nie znamy go. Jeśli to zwykły cywil to nawet z mojego obowiązku wynika, że mam go chronić. Nawet nie bacząc na to, ucieczka nie jest mi na rękę! –stanowczo powiedziałam, ale z taki naciskiem na słowa, żeby on je usłyszał bardzo wyraźnie.
-I sprawdziło się, że jak niskie to też uparte i wredne –ponownie ze śmiechem odparł i dobrze się najwyraźniej bawił.
-Dosyć… -zdążyłam tylko tyle powiedzieć, bo po chwili zauważyłam naskakującego podrzędnego demona, który wyłonił się bezszelestnie z krzaków. Leciał wprost na osobnika przede mną. Bez zawahania od razu kataną zablokowałam jego łapska tuż przy prawym boku zakapturzonego. Co prawda znalazłam się też pod jego już nastawionym ostrzem, ale nie tknął mnie nic nawet troszeczkę. Mały ten demon, ale obrzydliwy. Szary, siny, suchy, ale szybki. Znak miał nawet na widoku. Odepchnęłam go na niewielką odległość , by ostrzem wycelować w symbol. Nie musiałam dużo robić – potwór sam bezmyślnie nadział się na katanę i gładko go przeszyła na wylot. Przecięłam linie znaku, a z demona pozostał tylko pył, który ulatywał powoli. Delikatnie się odwróciłam za siebie, a jego już nie było przy mnie. Zrobiłam pełny obrót o 180stopni. Zobaczyłam jak skrzyżował miecz z Edwardem. Osłupiałam. Odwrócił moją uwagę! Wkurzona tupnęłam jedną nogą. Chciałam ruszyć do przodu, lecz jednak zatrzymałam się. Skupiłam uwagę na tej dwójce, która walczyła jak… równy z równym. Płynne ruchy, siła, precyzyjne ataki, zręczne uniki, jeden – tajemniczy, nie odkrywa twarzy, a drugi – miał coraz bardziej wyraziste błękitne tęczówki, a wzrok jeszcze bardziej chłodny. Czy ja do teraz właśnie podziwiam i zazdroszczę siły? Czy przyznaję się sama przed sobą, że o wiele lepiej radzi sobie z nim ode mnie? Świst przecinanego powietrza, echo żelastwa, moce, twarde, zdecydowane kroki, powiewający jego płaszcz. Połyskujące ostrze, tak, teraz widzę dokładnie, to krzyżyk, jeszcze piękniejsza rękojeść niż przedtem mi się wydawała. Mimo, że materiał od tego okrycia miał rozpięty i odkrywał swoje ubranie, które – o dziwo -też było ciemne, czyli męski podkoszulek bez ramiączek , lekko opadający na czarne, proste spodnie ze skóry to twarz nawet odrobinę nie ujrzała naturalnego światła. Jakim cudem? Przecież powiewa wiatr, porusza się dość gwałtownie, ale kaptur ani drgnie z jego głowy! Irytuje mnie to, ale jakiej to nadaje takiej wyjątkowości tej walce, która i tak wygląda na bardzo profesjonalną. Tak gładko mu idzie, z lekkością odpiera ataki Edwarda, przy których on wykonuje szerokie zamachy.
-Kim on jest… -wymamrotałam bezradnie, a katanę opuściłam nisko, stykając ją z ziemią.
-Nie mam pojęcia, nie kojarzę takiej postaci. Jednak to nie zmieni faktu, że nie jest na pewni byle kim –Lucyfer odpowiedział na moje pytanie, które mi się wyrwało niepostrzeżenie.
Dalej śledziłam z uwagą każdy jego najmniejszy ruch. Edward był wyraźnie zdezorientowany, jakby coraz bardziej próbował się od niego oddalić, aby uniknąć po prostu tej zaciętej walki. Nic dziwnego, trafił teraz na porządnego rywala. Zapadł zmrok, ciemność otaczała nas i pochłaniała. Jeszcze chwila, a tylko światło latarni będzie nas oświetlać i umożliwiać lepsze widzenie. Chłód, robi się przyjemnie zimniej. Poza tym, moje stłuczenia i siniaki już zanikają, ciało, skora powraca do stanu bez skaz. Niestety, ból ciągle temu towarzyszy. Coś za coś, jak zwykle. Do tego, czuje się tutaj zbędna.
          Nieoczekiwanie przeszedł po moim ciele dreszcz, jakiś impuls, ale taki bardzo dziwny. Nie, to coś niepokojącego, gdyż się jakby przestraszyłam, takie odczucie. Moją uwagę przykuł miecz Edwarda, Właśnie teraz zaatakował, ale jego przeciwnik zablokował ostrze, ale… Miecz jakby nagle się poszerzył?! Tak, widzę to, powierzchnia stali się zwiększyła. Szerokość była o wiele większa. Chciałam krzyknąć do tajemniczego osobnika, żeby uważał, ale nie było to potrzebne. Ledwo otworzyłam usta, a on sam zareagował ku mojemu zdziwieniu. W jednej ręce blokował mieczem ostrze, bliższe niemu, ale spod płaszcza nagle wyłonił drugi miecz, który też skrzyżował z ogromnym ostrzem, które było wycelowane na poziomie jego szyi. Piękne, biało-srebrzyste żelastwo, które w oczach mieniło się jakby w odcieniu błękitu, ale bardzo jasnego. Broń była tej samej długości co jego drugi oręż, lecz z węższym ostrzem. Mimo to, oręż zachwycał, a zdobienie rękojeści, która była w postaci rozpostartych skrzydeł, dodawało ten broni unikalności. Dwa miecze, dwie bronie, potężne żelastwa. Jak to możliwe? Przecież to jest mało spotykane, bardzo rzadko! Czy to człowiek? Na pewno, bo gdyby nie był człowiekiem zapewne wyczułabym tę aurę, podobną do Edwarda i do tej, którą wokół siebie roztaczałam, gdy nie byłam zapieczętowana. Zdumiewające umiejętności jak na zwykłego cywila. Zwinnie uwolnił się spod ostrza Edwarda, dumnie wystawił dwie stale w obu dłoniach przed siebie. Wyprostował się, zarzucił płaszcz do tyłu, a potem utrzymywał go w ruchu wiejący wiatr. Edward był już jakby zrezygnowany, lecz nie wyglądał jakby stracił na sile – a wręcz przeciwnie. Od teraz jego ostrze  było szerokie i o wiele cięższe niż, gdy ja z nim walczyłam. Gdybym taką bronią oberwała – kończyny odcięte bez problemu. Stali od siebie znacznie oddaleni. Cisza przed burzą? Nie, nie zostawię tego tak! Poprawiłam ułożenie palców na rękojeści. Powiewające dotąd wstęgi, ciasno okręciłam wokół ręki a szczególnie nadgarstka. Zawroty ustały, do porządku się przywołałam, ustabilizowałam oddech, rozluźniłam mięśnie.
-Na pewno dasz radę dalej walczyć? –Lucyfer z wątpliwością w głosie zapytał,  lecz spodziewał się odpowiedzi zapewne.
-Powinnam już być martwa, a skoro dostałam szansę to ją wykorzystam –odrzuciłam część włosów do tyłu.
           Pewnym krokiem ruszyłam przed siebie. Znajdę się pomiędzy nimi, że nie przeszkodzi mi już kolejny raz. Edward zauważył, że zmierzam ku niemu i również z szerokim uśmiechem na twarzy przygotował na mnie ostrze. Nowy wojownik chciał go powstrzymać, żeby nie sięgnął mnie mieczem, lecz na próżno. Pojawiłam się tuż przed jego postacią, przez co gdyby wyciągnął ostrze to by mnie zranił. Dokładnie, podłożyłam się specjalnie, bo byłam pewna, że nie zaryzykuje i mnie nie dźgnie. Zablokowałam oręż Edwarda. Teraz z nową, lepszą nadzieją wierzyłam, że dam radę, czuję, że nie jestem tak słaba. Czyżby kubeł zimnej wody pomógł? Chyba tak.
-Interesują mnie tylko twoje zwłoki –Edward odezwał się wyniośle, a jego oczy aż błysnęły ze wściekłości.
-Nie plącz się pod nogami mi!! –Tajemniczy wybawiciel  krzyknął jakby z irytacją na mnie.
-Zapomnij – krótko odparłam z uniesionymi kącikami ust i zza ramienia spojrzałam na niego. W tej samej chwili kaptur z jego twarzy został zwiany. W końcu zobaczyłam jego oblicze. Niezbyt blada cera, lekkie jakby rumieńce na ostro zarysowanych policzkach, mocno uwydatniona szczęka, a wąskie usta wyrażały zdziwienie i być może niezadowolenie. Nasze oczy się spotkały. Skupiłam się na jego barwnych tęczówkach. Zielony kolor dominował, lecz źrenice otaczały brązowe kręgi, a na granicy białka i tęczówki znalazł się kolor niebieski. Jego oczy błyszczały i miały niesamowicie ciepłe spojrzenie. Co za dziwne odczucie… Nagle on zaciągnął kaptur z powrotem na twarz i bardzo szybko się wycofał. Oddalał się. Zdezorientowana tylko patrzyłam jak jego ciemna sylwetka się ulatnia w mroku. Co się mu stało? Z zamyślenia wyrwał mnie krzyk Lucyfera, który zmobilizował mnie do działania, bo zostałam na polu bitwy. Przed oczami miałam ciągle ten widok – jego twarz, te oczy, poważne, dojrzale oblicze, dłuższe, proste ciemno brązowe włosy, które opadały częściowo na czoło, brwi a nieliczne kosmyki były skierowane ku górze. Taki zadbany nieład. Poprawiłam katanę, zacisnęłam pięści. On uciekł, ale ja tu jestem, ten też tu został. Mam coś do skończenia. To teraz moja chwila. Edward stał pewny siebie, a na jego twarzy dalej malował się szyderczy uśmiech. Kiedyś to jego osoba potrafiła mnie tak zatrzymać na moment, lecz ten uciekinier przed chwilą dokonał tego samego.
-Gotowa wreszcie zginąć? –odezwał się ponurym tonem, a szeroki miecz schylił ku ziemi, rozpraszając kurz podmuchem wokół swoich stóp.
-Czy zginąć? Raczej nie. Mam jeszcze trochę planów do zrealizowania –z optymizmem na ustach spokojnie odparłam. Zmieniłam strategię. Będę stonowana, opanowana, nie będę działać pochopnie.
-Łatwo zdechniesz, nie masz ze mną szans –zaśmiał się, a rękojeść mocniej i pewniej chwycił i drgnął.
-Skoro tak to po co taka agresja? –ironicznie wtrąciłam. –To, że stałam się słabsza nie czyni ciebie silniejszym –spojrzałam na niego spod grzywki, którą okryłam niemal połowę twarzy.
Delikatnie, ale umyślnie jedną nogę cofnęłam i ugięłam. Katanę wystawiłam przed siebie.
-Gotowy? –szepnęłam do Lucyfera, a jego odbicie pojawiło się na ostrzu bardzo wyraźne.
Skinął głową po czym żelastwo zalśniło. Wzięłam wdech. Pokonam go, wierzę w swoje możliwości. Nie, nasze możliwości. A później… Znajdę tego chłopaka. Mam do niego kilka pytań. Ramię się całe zregenerowało. Brak ran. Ból minął. Zaatakował. Silnie tak jak przedtem, ale już mniej precyzyjnie, gdyż dzierżył dużo cięższą broń. Zablokowałam cios. Szybko odsunęłam się od niego, wykonałam zamach i wycelowałam w jego szyję. Spodziewałam się kontry, lecz nie chodziło mi o to, by go ugodzić, tylko odwrócić uwagę. Chcę sprawdzić, czy też ma znak ten, który  mają plugawe demony i dzięki któremu mogę je zabijać. W drugiej ręce miałam znowu scyzoryk i szybko, gdy on siłował się z moją kataną, małym ostrzem, gładkim brzegiem przejechałam po szarej, cienkiej bluzie z kapturem, bez zamków. Z niewielką trudnością szło mi rozcinanie materiału, ale nie chciałam jednak mocniej przykładać nożyka do ciała, to nie był mój cel. Rozdarłam wąskie pasmo, lecz oderwałam prędko scyzoryk od niego, gdyż się wyraźnie rozwścieczył. Skrzyżowałam swoje ostrza. Tak też mogę walczyć. Co prawda to tylko nożyk, ale daje radę. Czekałam na atak. Jednak on chwycił za swoje uszkodzone ubranie. Zauważyłam też, że znaku tam nie ma. Zdziwiona wpatrywałam się w bladą skórę bez żadnego śladu. Więc co jest? Nie zabiję go jak demona tylko jak człowieka?
-Ty też nie masz znaku na ciele –Lucyfer cicho wtrącił, gdyż też widział to, co ja odkryłam.
Kiwnęłam głową i ponownie skupiłam uwagę na jego ruchach. Edward wysoko uniósł broń. To mi się nie podoba. Nagle z zaangażowaniem cisnął we mnie nią. Odskoczyłam na bok, a ostrze zagłębiło się w ziemi, między kamyczkami. Zablokował sobie miecz, lecz może go i tak użyć! Chciałam go uprzedzić, lecz on z taką łatwością wyrwał oręż i pierwszy zaatakował, blokując mój atak. Katana odbiła się od jego ostrza. Odrzuciło to moją rękę do tyłu. Kości w barku mi strzeliły. W tym samym momencie rzuciłam scyzoryk lewą ręką, celując w jego oko. Nie pozwolę mu teraz zaatakować, może jakimś cudem uda mi się to okaleczyć, by nie widział za dobrze. Prawie mi się udało. Ostrze trafiło go w łuk brwiowy, z którego puściła się strużka ciemnoczerwonej krwi i spłynęła po jego lewej stronie twarzy. Wygląda koszmarnie, jak z horroru. Zasłonił dłonią oko. Ale po sekundzie otwarta rana zasklepiła się, brzegi wyrównane, śladu nie ma. Regeneracja – mogłam się spodziewać. Zwróciłam uwagę na jego miecz, powrócił do poprzedniej formy. Widocznie stwierdził, że nie ma sensu mnie atakować takim szerokim mieczem. Lepiej dla mnie… Albo i nie – gorzej. Będzie dalej szybszy. I kolejny atak ku mnie. Podniosłam katanę i zablokowałam bez problemu. Osłabł? Takie odnoszę wrażenie. Może zmęczyła go poprzednia walka? To w ogóle możliwe? Odsunęłam się kawałek od niego. Ponownie poprawił dłoń na broni i znowu w niego wymierzyłam. Wymieniliśmy kilka ataków. Każdy ruch był przemyślany, stabilny, zaangażowany. Powietrze jakby gęstniało wokół nas, wiatr rozwiewał nam włosy. Miecze połyskiwały w świetle lamp, a nasze oczy pochłaniały każdy najmniejszy szczegół. Chłód, przyjemnie niska temperatura niżeli w dzień, dawał ukojenie. Ciężej łapałam oddech. To bezcelowe. Teraz jakby walczymy na wytrzymałość, kto pierwszy padnie z wykończenia. Zwolniłam delikatnie tempo i chciałam jakoś znaleźć jego słaby punkt, może to mi da przewagę. Znowu okaleczyć może, a potem… Zabić. Na tę myśl od razu przeszedł mnie dreszcz i fatalnie się sama potknęłam o małą gałązkę leżącą na ziemi. Tylko nie to, znowu! Zachwiałam się, lecz nie upadłam. Niepostrzeżenie przedtem uwiązana na ręce wstęga katany się rozluźniła i zawinęła się subtelnie wokół mojego ciała. Zdawała i tak test, gdyż dobrze się trzymała i umacniała chwyt. Nim się obejrzałam i chciałam po raz drugi zawinąć wstęgę, Edward znalazł się za mną, bardzo blisko i chwycił za miękki materiał i ciasno owinął wokół szyi. Trzymał tę wstęgę dość mocno i ciągle ściskał. Z zadowoleniem próbował mnie udusić. Mimo woli oparłam się o niego plecami. Był taki zimny. Czułam jego płytki oddech na karku. Krztusiłam się i do tego byłam zaskoczona tym ruchem. Zgięłam ręce w łokciach i próbowałam rozluźnić pętlę. Bezskutecznie. Szybciej sobie wbiję paznokcie w skórę niż uda mi się pod pasek wsunąć rękę i zapobiec uciskowi. Mocno szarpał do tyłu. Traciłam już dech. Zrobiło mi się nieprzyjemnie gorąco. Czuję, że jestem już zapewne purpurowa na twarzy. Odniosłam wrażenie, że materiał już tak jest zaciśnięty na szyi, że mnie rani. Co robić? Mogę odciąć wstęgi? Ale czy Lucyfer na tym nie ucierpi? Nie jest rzeczą, jest prawdziwym, żywym człowiekiem. Tracę świadomość, słabo mi…
-Odetnij je! –Lucyfer wyczytał w moich myślach co rozpatrywałam i stanowczo krzyknął.
-N-nie! –wykrztusiłam z bólem. Miałam suche, spękane usta. Przecież na pewno coś mu się stanie! Nie chcę go ranić.
-Tnij, proszę! –z desperacją w głosie i ogromnym przejęciem ponownie rozkazał.
Presja chwili, muszę działać. Uległam, będę tego żałować. Scyzorykiem jednym pociągnięciem odcięłam materiał. Odłączony pasek od broni, poluzował wiązane na szyi i powoli zsunął się z niej. Z ulgą złapałam oddech. Edward natomiast dobył miecza. Do tego usłyszałam bardzo cichy syk bólu. Wiedziałam, że coś się stanie. Lucyfer poświecił się bym mogła się uwolnić. Teraz on mnie ratuje…
-Nie przejmuj się, walcz. Skończmy to –zobaczyłam w ostrzu jego twarz z troskliwym uśmiechem. Dodało mi to otuchy. Opamiętałam się szybko i obroniłam się. Ogarnęła mnie dodatkowa chęć zemsty za Lucyfera. Za to, że chciał mnie po prostu udusić do tego perfidnie wykorzystując moją broń, jej część. Ta żądza, przyjemne uczucie, ale także równie niebezpieczne. Teraz ze zdecydowaną przewagą go atakowałam. Był zdezorientowany, gdyż nie spodziewał się, że zrobię coś takiego.
-Przygotowana? –powiedział nagle, gdy miał przy twarzy moje ostrze, które zdołał przyblokować.
Spojrzałam na niego z lekkim zdumieniem. Głos jego jednak nie brzmiał jak dotąd, tak wrogo. Bardziej jak ton dawnego Edwarda… Od razu starałam się wyrzucić tę myśl z głowy. To podstęp, na pewno! Granie na uczuciach – nie teraz takie numery.
-Zabiję cię –przez zęby z uśmiechem odparłam, zabierając katanę i ponownie się zamachując. Wycelowałam tym razem w jego klatkę piersiową. Byłam gotowa na blok, lecz… On nagle opuścił ręce wzdłuż ciała, puścił wolno miecz i nachylił się do mnie, prosto nadziewając się na długie ostrze. Przeszyłam go. Przebiłam serce. Tak nagle… Zamarłam. Na rękach poczułam ciepłą krew, sączyła się gęsto, szybko, pulsowała jakby. W szoku zacisnęłam zakrwawione dłonie na katanie. Nogi się pode mną ugięły, razem, oboje uklękliśmy. Ja- sztywno, on natomiast oparł się o moje ramię głową. Myślałam, że to może kolejna sztuczka, lecz nie – nie tym razem. Szeroko otworzyłam oczy, rozchyliłam usta. Wbiłam pusty wzrok w gwieździste niebo. Nie potrafię ogarnąć sytuacji. To przeszło moje najśmielsze oczekiwania. On sam się dał zabić. Chwila! Ja go teraz, w tym momencie zabiłam! Dotarła do mnie ta wiadomość. Drgnęłam, do oczu napłynęło mi łzy. Chcę się odezwać – nie mogę. Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. Po chwili jego ręce mnie objęły. Tak czule ścisnęły. Poczułam w sercu ból. Nie, to nie ból zdany, to mój własny ból – psychiczny. Opuściłam głowę i spojrzałam na jego włosy, które gładko się ułożyły. Pusta w myślach, totalna nicość.
-Dziękuję… -z jego ust uchodziła krew, a on ciężko dysząc to szepnął mi do ucha.
To był głos Edwarda. Tego jestem teraz pewna! To on… To on! Rozpłakałam się. Czy ja go zabiłam naprawdę? Edwarda? Przyjaciela? Spanikowałam. Po chwili jego ucisk się rozluźnił. Ciężar swojego ciała przeniósł do tyłu. Zakrwawiona katana wysunęła się z jego klatki piersiowej. Przy tym dodatkowo go zraniłam. Dobiegło mnie głuche uderzenie o ziemię. Upadł. Ostrożnie, ze strachem spojrzałam na niego. Zamknięte powieki, mnóstwo krwi, kałuża wokół niego się poszerzała. Brak ruchu, nie oddycha. Twardo wbijałam kolana w kamieniste podłoże. Nadal trzymałam przed sobą broń. Drżałam, cała. Łzy mimowolnie spływały mi po policzkach. Emocje się we mnie kumulowały.
-Dał się zabić… -Lucyfer cicho wymamrotał w międzyczasie, jednak zamilkł.
           Nie wiedziałam co mam robić. Bezczynnie tkwiłam w tej pozycji. Nagle wokół mnie wyczułam zbliżające się demony. Wyłaniały się spośród ciemności. Mają mnie za łatwy cel teraz? Zawładnęła mną potężna chęć mordu. Napięłam wszystkie mięśnie. Spojrzałam za siebie. Widzę  je, demony. Powstałam. Nie kontroluję się. Nie panuję nad sobą. Ogarnia mnie szaleństwo. Przygotowałam się do natarcia na nie.
-Nie zbliżajcie się… -mruknęłam pod nosem załamanym głosem. Po chwili jednego potwora przeszyłam w
pół jednym ruchem, krzycząc przy tym ile tylko miałam sił w płucach, a słone łzy się wzmogły…


_________________________
Kolejny dłuższy rozdział za nami. Może być nieco chaotyczny,lecz myślę, ze jest ciekawy i trzymający w napięciu. Tak mi się przynajmniej zdaje, gdyż jestem wyjątkowo zadowolona z tej części. Przepraszam za wszelkie występujące błędy w poście. Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam, Law! < 3

niedziela, 1 listopada 2015

Rozdział XXXIX "Chęci to za mało, a jedną nogą po drugiej stronie to już dużo"



-Więc co zrobimy? –Nate zapytał, przerywając dość długą ciszą panującą w pokoju dyrektora.
           Wszyscy siedzieliśmy ze smętnymi minami. Ja, ojciec, dyrektor, Firm, Lucyfer, Bel, Dzinks, Break i Gilbert. Niby razem fizycznie, ale myślami każdy był gdzieś indziej, mało kto coś mówił, ledwo pytał. Ciężki temat, trudna sprawa, niewyobrażalna sytuacja. Do tego miejsca zajęliśmy dość specyficznie: dyrektor przy biurku – norma, ale Gilbert stał oparty o ścianę przy drzwiach, tradycyjnie palił i irytował nas dymem, który kłębił się nad głowami i pod sufitem. Break siedział wyjątkowo na miękkim dywanie i jedynie cukierki z miseczki opróżniał. Ojciec zajął fotel, leżąc w sumie a nie siedząc. Nate i Dzinks oparli się o siebie plecami a siedzieli na jednej z kanap przy stole. Firm wybrała zwykłe krzesło przy regale z książkami i wzrokiem pochłaniała znajdujące się tam tytuły. Bel opierała się na przyczółku fotelika, który był pusty. Natomiast ja usiadłam na szerokim parapecie na oknie, z nogami wyłożonymi na ścianę. Lucyfer stał tuż obok mnie i również spoglądał na widok za oknem. Wpatrywałam się w bezchmurne niebo i obserwowałam loty ptaków. Od czasu do czasu zajmowałam się dziwnymi plamkami, które pojawiały mi się przez oczami, gdy zbyt długo skupiałam wzrok na błękicie nieba. Ciekawe zajęcie, naprawdę. Bawienie się spadającymi ślaczkami.
-Już to było przedyskutowane – dyrektor z ciężkim westchnieniem odpowiedział po namyśle.
-Czyli jednak… -ojciec wtrącił z bezradnością w głosie. Poprawił brązowe włosy i przetarł oczy.
-To było nieuniknione od początku. Mówiłem, że nie zmienimy losu. Teraz cierpienie jest gorsze, bo robiliście sobie nadzieje –Break wydawał się najbardziej opanowany a do tego mówił mądrze jak nigdy dotąd.
-Zamknij się – sucho mruknęłam w jego stronę. Nie powinnam tak mówić do niego z powodów czysto wynikających z kulturalnego zachowania i szacunku, ale nie panuje nad tym teraz.
-Iza, nie tak bezpośrednio. Mimo wszystko zachowuj jakieś granice – tato zwrócił mi uwagę, choć nie liczył na aprobatę z mojej strony.
-Nie da się, po prostu się nie da! –podniosłam ton głosu. –Czy to źle było mieć nadzieję? Dawać szansę? No powiedzcie!  Czy to takie łatwe kogoś takiego przekreślić? To nieludzkie… -mój głos już drżał coraz bardziej. Gestykulowałam rękoma podczas mówienia. Denerwuję się stopniowo z każdym kolejnym słowem tu wypowiedzianym.
-Cichaj ty też. Masz rację, ale to tylko łatwo jest mówić niestety –Gilbert przygasił peta spalonego już papierosa.
Zacisnęłam prawą pięść. Już coraz lepiej sobie nią radzę w poruszaniu. Powoli odzyskuję pełnię sił w niej. Ćwiczenia pomogły. Jednak coś czuję, że będzie ona jednak w pewnym stopniu słabsza od lewej. Długi czas to lewa ręka była tylko dyspozycyjna. Te ślady po wbitych paznokciach… Jeszcze chwila a będą one ranami.
-Ale to już nie jest Edward! Mamy dowody na to, w dodatku ja się o tym sama przekonałam. Zapłacą nam za to, ci, którzy się do tego przyczynili. Zbezcześcili jego imię, wykorzystują jego wizerunek, jego człowieczeństwo… -dość marnym, dławiącym głosem mówiłam, ale mimo to bardzo pewne siebie. Pogodziłam się z tym, czy może jestem o krok do ścieżki żądzy zemsty i szaleństwa?
-Chcesz powiedzieć, że ostatecznie wypełnisz zadanie? Definitywnie już się zgadzasz? Nie zawahasz się? Tylko ty jesteś na tyle silna, by stawić czoła temu demonowi –dyrektor zdjął nogi z blatu biurka.
Poruszenie wśród nad było bardzo odczuwalne. I ta niepewna chwila milczenia z mojej strony. Przełknęłam a spokojnie ślinę i jeszcze raz sobie to przemyślałam w ciszy. Wstałam z parapetu.
-Nie tyle co sama jestem demonem i mogę równo z walczyć. Nie chcę, aby ktoś z tu obecnych niósł to ciężkie brzemię, wolę to wziąć na siebie. Nie będzie to pierwsza śmierć, którą zobaczę –powoli i wyraźnie mówiłam. –Zabiję go… Nie Edwarda, bo to nie jest on. Zabiję jego zabójców, zemszczę się. A tym tropem znajdę resztę osób w to zaplątanych. Myślę, że za tym stoją osoby powiązane z tą szkołą, a do tego knują coś jeszcze gorszego –dobitnie wypowiedziałam te słowa.
Poczułam w tej samej chwili jak na ramieniu ktoś położył mi ciepłą rękę. Kątem oka zerknęłam i był to Lucyfer. Podniósł głowę powoli.
-Nie chcę abyś to robiła, ale jeśli taka jest twoja decyzja to podzielę z tobą tę odpowiedzialność jako twoja broń –spokojnie powiedział, po czym znowu opuścił wzrok.
-Pomścimy Edwarda, wszyscy. Nie będziesz sama z tym, pamiętaj. Nie możesz samotnie wszystkiego dokonać, to niemożliwe. Nie uchronisz każdego przez najgorszym, nie zbawisz świata. Okrutnie, ale prawdziwe. Tak więc każdy będzie czuł się współwinny za to, każdy z nas będzie cierpiał –Firm zabrała głos. Mówiła przejęcie, ciężko i bardzo obiektywnie przedstawiła sytuację.
-Racja, samotnie nie zdziałam nic –powtórzyłam jakby z ulgą na duchu, a wcześniejsze zdanie „Nie zbawisz świata” było mi już kiedyś dane usłyszeć, ale nie mogę sobie skojarzyć od kogo to wyszło. –Jestem słaba, za słaba – cicho dodałam pod nosem, a w kącikach oczu czułam jak kręci mi się mała łezka. –Żałosne –odwróciłam się w stronę okna.

2 godziny później…
           Postanowiliśmy pójść do Sali praktyk alchemicznych i opracować ewentualny plan działania na wypadek, gdyby nasz wróg przepuścił atak, ponowny. Mamy w zamyśle przede wszystkim wykorzystać fakt, że ci „z góry” mają coś z tym wspólnego. Skoro tak, musimy to jakoś jeszcze lepiej sprawdzić, ruszyć do przodu, w szkole poszpiegować. Ogólnie, ta sala była ogromna i bardzo ciekawa samym wyglądem. W powietrzu było czuć lekką nadnaturalną aurę, coś nowego dla mnie. Z zainteresowaniem przyglądałam się znakom, kręgom, symbolom na białym parkiecie. Stąpałam bardzo ostrożnie. Na ścianach wisiały przeróżne rysunki, plakaty, wskazówki i wyjaśnienia. Na jednej ze ścian była rozmieszczona na całą szerokość pokaźna meblościanka z ogromem ksiąg, które były poukładane idealnie i imponowały swoimi objętościami jak i wielkościami.
-Gdybyś była odpieczętowana to zapewne z pierwszym krokiem tutaj i znalezieniem się w którymś kręgu tutaj to już byś była aktywatorem ich –ojciec szepnął mi na ucho, a mnie aż dreszcze przeszedł.
-Nie byłaś tu wcześniej, prawda? –Nate podbiegł do mnie i zapytał ze zdziwieniem.
-Nie, nigdy. Tutaj mieliście już nie raz zajęcia z alchemii? –odsunęłam się od ojca, bo mnie już dosyć przestraszył.
-Tak i to tutaj w sumie się dowiedzieliśmy, co potrafimy. Naprawdę dużo już potrafimy, bardzo dużo –Firm wtrąciła, poprawiając swoją rękawiczkę, którą każdy z nas dostał na samym początku.
-Odczułam to na własnej skórze –ironicznie odparłam na wspomnienie co się działo ze mną, gdy oni szaleli.
-Naprawdę nie możesz używać alchemii? –Nate z jakby rozczarowaniem wtrącił.
-Może, ale to będzie dla niej nawet i śmiertelne. Jako demon alchemia to coś równemu śmierci. Nawet pieczęć tego nie rozwiąże. Chociaż może nie będzie to tak dotkliwe, ale to nie jest potwierdzone, a takie doświadczenie jest zbyt ryzykowne –tato założył też swoje rękawiczki.
-A my przez to możemy z niej korzystać aż nadto, pomijając zasadę równowartej wymiany, czyli nie poświęcamy żadnej rzeczy materialnej na cel alchemii, ale za to ty słabniesz, bo wykorzystywana jest twoja energia. Ciągle mnie to gryzie. Dlatego ta moc mnie jakby przeraża i odpycha –Firm stanęła w westchnęła.
-Działanie fajne, miłe, ale używanie męczy sumienie, fakt – Nate przytaknął.
-Zazdroszczę, chciałabym też umieć coś tak fascynującego – z nostalgią mruknęłam, przypominając sobie to, co opowiadał mi ojciec o mojej mamie.
Nagle drzwi do sali się otworzyły. Zdziwieni, odwróciliśmy się, a w progu ujrzeliśmy tego samego gościa, który był wtedy, gdy walczyłam z demonem na placu szkoły. Tak, to on. Pamiętam te włosy, tę twarz. Niepewnie się cofnęłam, bardziej chowając się za plecami ojca, który był niezbyt zadowolony, gdyż zdradzała to jego mimika. Niespodziewany gość. Spoglądaliśmy na siebie wzajemnie. Coś jest nie tak, on tutaj, teraz?
-O proszę, cała elita. Jakieś specjalnie ćwiczenia dodatkowe? –blondyn w eleganckim garniturze przekroczył próg.  -Pod nadzorem pana Aleksandra, to  na pewno coś ważnego i ciekawego – dodał z uśmiechem.
-Dzień dobry, a cóż to za niezwykłe spotkanie. Czy coś pana do nas sprowadza, pani Akari? –ojciec mówił opanowanie jak gdyby nigdy nic, ale zdziwienie jego było dość duże.
-Tak sobie zarezerwowałem chwilę czasu i podglądam jak sprawują się uczniowie, grono pedagogiczne i czy nic się nie dzieje wśród społeczności –elegant dumnie się wyprostował i prawił.
-Cóż za zaszczyt – ojciec zachował zimną krew i stonowanie odpowiadał.
-Może coś zaprezentujecie? Z przyjemnością zobaczę, co potraficie –poprawił krawat i rękawy od koszuli. –Nawet mamy tutaj twoją sławną córkę. Jeszcze nie widziałem jej używającej alchemii. Może odziedziczyła talent po rodzicach? –wskazał ręką na mnie a z dziwnym zadowoleniem stwierdził.
Rodzicach? Przejęzyczenie czy celowe stwierdzenie? Ale nie mogę nic po sobie zdradzić, zupełnie nic! Muszę pozostać niewzruszona. Zaraz z tego wybrnę. Tylko coś wymyślę. Ostrożnie się wychyliłam zza pleców taty. Z pogodną miną podniosłam głowę.
-Myślę, że taki talent szkoda bez celu marnować i bawić się mocą bezsensu. Dlatego też do minimum ograniczyłam swoją aktywność w tej kwestii –uprzejmie na tyle, ile potrafiłam, a umiem bardzo dobrze udawać, zaczęłam tłumaczyć, chcąc wyjść bez szwanku z tego zapytania.
-Ale skromna – zaśmiał się głośno. –Chcę wiedzieć na czym stoję i na kim mogę polegać, gdy coś mojej placówce zagrozi. Do tego opinia o szkole nie może podupaść i trzeba perełki i najwybitniejszych pokazywać, aby zawstydzić konkurencję –dalej nalegał na swoją prośbę.
-Myślę, że miał pan już dowód w zupełności potwierdzający, co można się po mnie spodziewać jak i po moich przyjaciołach. Jestem Mistrzem Broni i tylko te umiejętności chcę prezentować –odparłam, wymuszając fałszywy uśmiech.
Nieoczekiwanie światła, które oświetlały salę zmieniły barwę z białej na rażąco czerwoną. Rozległ się donośny alarm. Ten dźwięk, ten sygnał świetlny… Zagrożenie o ataku demona w pobliżu! A ten komunikat ma na celu zebranie Mistrzów i ponaglenie ich do działania. Od razu zrzuciłam maskę i zagryzłam dolną wargę.
-Czyżby atak na szkołę? –Akari się zdziwił. –Mistrzowie Broni do powinności są wzywani. Panie Aleksandrze, proszę pójść ze mną i ewakuować pozostałych uczniów w szkole i na jej terenie. Do tego będzie potrzebne wzmocnienie barier ochronnych –zaczął kierować i wydawać rozkazy.
-Lucyfer, gotowy? –powiedziałam na stronie do niego. On bez wahania skinął głową.
-Zastanawia mnie co tak czyha –ojciec mnie na chwilę zatrzymał wraz z Lucyferem. –Jeśli to będzie on, daj mi jakikolwiek znak. Pomożemy wam –z troską powiedział.
-Obiecuje… -westchnęłam żałośnie, bo jeśli najczarniejszy scenariusz się sprawdzi teraz to będzie to decydujący moment dla wszystkich.
-Dopilnuję tego – Lucyfer dodał, by potwierdzić, że nie olejemy ich w potrzebie.
-Trzymajcie się –tato cicho mruknął, gdy my już się zaczęliśmy oddalać w stronę wyjścia ewakuacyjnego.
Oni też teraz mieli swoje zadania. Na koniec tylko każdy z nich nam ręką zagestykulował, że trzymają kciuki w razie gdyby było źle. Wyjście było po lewej stronie od gościa „z góry”. Musieliśmy się z nim niestety minąć. Pośpiesznym krokiem szliśmy, a Lucyfer jeszcze dzwonił do Maki z zapytaniem gdzie się mamy spotkać. Myślałam i zastanawiałam się, co nas tam czeka. Minęłam w dość niewielkiej odległości pana Akariego. Poczułam jakieś zbyt intensywne, drażniące perfumy.
-Nie zgiń – usłyszałam, jak cicho i delikatnie ruszył ustami i wypowiedział te dwa słowa.
Nie zatrzymując się, udałam, że tego nie usłyszałam, lecz serce mi mocniej zabiło. Dodatkowo Lucyfer mnie złapał za rękaw od koszuli i również nie puścił, tylko ciągnąc za sobą. Ta złowroga aura, duma, ironia, dystans, taka wypowiedź…  Miał coś na myśli głębszego! Po otworzeniu metalowych drzwi, ujrzeliśmy piasek na placyku. Zgiełk był widoczny, alarm się wzmagał.
-Gdzie oni są? –zapytałam, poprawiając pasek od spodni, potem nogawki i w końcu włosy.
-Będą tu zaraz, a w sumie już powinni być – Lucyfer rozejrzał się wokół siebie z niecierpliwością.
Popatrzyłam się w stronę bram szkoły. Powoli się zamykały. Dziwne… Czyżby atak z zewnątrz a nie tylko wewnątrz? Ostatnio nie zamykali brak, a teraz są one zablokowywane. Wreszcie w moim polu widzenia znalazła się blondyneczka z kucykami wraz z Soulem. Podbiegli do nas z niezbyt dobrymi minami.
-Mamy duży problem. Demony nadchodzą zza murów szkoły. Dziwne, ze z każdej ze stron. W dodatku jest ich trochę. Jedna drużyna już zajęła się południową stroną. Wschód pilnuje alchemiczna jednostka, wspomagana przez najlepszych uczniów. My z Soulem weźmiemy zachód, damy spokojnie radę, gdyż demony nie wychodzą poza klasę c –Maka mówiła śpiesznym tempem.
-Więc my mamy oczyścić północną część? –zastanawiałam się jak to wygląda od strony już walczących.
-Poradzicie sobie? –Soul nie z sarkazmem, lecz z jakby poczuciem pewnej odpowiedzialności za nas zapytał.
-Musimy i damy radę na pewno –odpowiedziałam stanowczo, a czułam jak powoli ogarniała mnie już wola walki.
-Trzymamy za słowo. A właśnie, od północy jeszcze żaden potwór nie przekroczył promienia 200m od szkoły. Proszę, bądźcie czujni i ciągle obserwujcie ten teren –Maka założyła biała rękawiczki i założyła płaszcz na siebie.
-Uważajcie też na siebie –Lucyfer dodał, a po chwili oni oddalili się, by zająć swoją pozycję.
-Zdążymy? Od naszej strony jeszcze brama się nie zamknęła, więc możemy przebiec przez furtkę zanim się zatrzaśnie –pokazałam na wysokie mury i długie kraty.
-Jeszcze przed tym się lepiej uzbrój, nigdy nic nie wiadomo –Powiedział i po chwili jego postać się rozpłynęła, a ja złapałam do ręki rękojeść katany. Wspaniałe uczucie, gdy swoją ręką mogę dzierżyć broń.
           Biegiem ruszyłam w stronę mi wskazaną. Zdążę spokojnie przejść za mury. Idealnie zmieściłam się w czasie, a po moim przebiegnięciu brama akurat się zatrzasnęła. Wyostrzyłam zmysły i uważnie nasłuchiwałam. Jeszcze słyszę delikatny dźwięk alarmu, ale już słabnie. Poza tym, nie widzę nic niepokojącego. Ostrze schowałam za siebie.
-Niby pusto –powiedziałam cicho, tak by tylko Lucyfer mógł mnie usłyszeć w postaci broni.
-Bądź czujna. Nigdy nic nie jest pewne, a cicha woda brzegi rwie –odparł z powagą.
-Tak jest –przytaknęłam oficjalnie, a po tym powoli, krok za krokiem, ruszyłam przed siebie. Było już popołudnie. Słońce już tak na niebie wysoko nie wisiało. Niedługo będzie się ściemniać. Stopniowo i z piękną paletą barw. Ta droga, o ile dobrze pamiętam, prowadzi do jednego z parków, w którym można iść na specjalnie przystosowany plan do jazdy na rolkach, desce, wrotkach i tak dalej. Czuję się dziwnie nieswojo, niespokojnie, niepewnie. Denerwuje się tym, co się może stać, ale jednocześnie chcę walczyć, chcę wyrżnąć w pień te potwory. Czysta żądza żeby się wyżyć, tak porządnie. Wzięłam głęboki wdech i regulowałam nierówny dotąd oddech. Trzeba się ogarnąć, unormować. Nagle usłyszałam jakby krzyk, który brzmiał „pomocy”. Dobiegł mnie od lewej strony. Przystałam na moment.
-Też to słyszałeś, prawda? –zapytałam dla pewności, bo może miałam bardzo dobry przesłuch.
-Tak, z lewej strony w oddali. Głos kobiety. Czyżby demon się tam pojawił? –Lucyfer potwierdził moje domysły.
-Chodźmy tam, szybko –ruszyłam w stronę, z której prawdopodobnie pochodził odgłos. Twardo stawiałam kroki i ciągle miałam wzrok skupiony na park w oddali. Mijałam coraz więcej krzewów, ławek, koszy na śmieci i im dalej biegłam – tym bardziej kurzyłam sobie buty piachem i kopałam małe kamyczki po drodze. Zapuszczam się w głąb parku. Był on dość rozległy. Nie słyszałam ponownego głosu, a biegnę w sumie na czuja, więc nie mam potwierdzenia, że się dobrze kieruję. Zwolniłam delikatnie tempo. Rozglądałam się też wokół się. Niby nic.
-Czyżbyśmy się spóźnili? –Lucyfer drżącym tonem zapytał z nadzieją, że powiem „nie”.
-Nawet tak nie myśl – Krótko mruknęłam, podwijając rękaw koszuli na prawej ręce. „Pomocy”, ponownie usłyszeliśmy krzyk, lecz już bardzo wyraźny. Gwałtownie się obróciłam za siebie. Widziałam w promieniu 40m kobietę, która leżała przerażona, bezradnie na ziemi, a nad nią kołyszącego się potwora. Kościsty, mojego wzrostu może nawet. Mało odziany, klasa c. Pentagram na wierzchu.
-Łatwy cel –powiedziałam z małym uśmieszkiem i już chciałam ruszyć na niego z przygotowanym ostrzem, lecz nagle za swoimi plecami poczułam ruch.
-Iza, uważaj! –Lucyfer głośno krzyknął a ja automatycznie się zerwałam z miejsca i chciałam zorientować się co się dzieje. Cudem uniknęłam długiego, czarnego ostrza, które tylko przecięło powietrze tuż nad moimi ramionami. Ten miecz…  To on! Podniosłam wzrok i się nie myliłam. Demon w ciele Edwarda. Zdeterminowany, porywczy, bezwzględny. Dumnie cofnął z powrotem bliżej siebie ostrze i spojrzał mi w oczy otwarcie. Błękit, zimny błękit. Wzrok, od którego bije złowroga aura, negatywne uczucia. Oczy, które nie znają jakichkolwiek wartości i nie poznają swoich bliskich. Łzy mi się cisnęły na samą myśl o tym. Do tego… sparaliżowana jestem! Moje nogi odmawiają posłuszeństwa. Nie, tylko nie to! Obiecałam! Przekonałam się przecież! Mięśnie mam jak z waty, ciężar ciała mnie teraz dobija.
-Co jest? Iza? –Lucyfer ze zdziwieniem zapytał. –Ty… Się boisz? –ciszej dodał jakby z politowaniem.
-Nieprawda –zaprzeczyłam od razu. –Nie boję się! –dodałam, już krzycząc.
-Jeśli nie jesteś gotowa to się wycofaj. Nie zmuszaj się –ze spokojem powiedział.
-Nie… To jest wróg, muszę go zabić? –odparłam, uspokajając się i stabilniej trzymając broń.
-Edward…? –odezwałam się do niego z głupią nadzieją, że mi odpowie.
-Jeszcze nie zdechłaś? –odparł niby głosem Edwarda, ale bardzo groźnym i niższym.
Szerzej otworzyłam oczy. Takie zdanie z jego ust, bolesne. Coś mnie ścisnęło w gardle przez to. Muszę odłożyć emocje na bok, nie mam innego wyjścia. Potrząsnęłam głową i odkaszlnęłam. Wyciągnęłam ostrze przed siebie, idealnie w czas, gdyż on mnie zaatakował tuż po tym. Dźwięk, który rozbrzmiewał w głowie. Odgłos ścierających się ze sobą żelastw. Dwie siły. Dwa demony przeciw sobie. Nawet przygotowana jestem słabsza od niego. Jeden jego prosty atak, a ja mimo, że blokuje to muszę zapierać się silno nogami. Przejechałam kataną po długości ostrza, by się odsunąć od niego.
-Silny jest… -usłyszałam Lucyfer, który sam był zszokowany, że dzierży taką moc.
-Nie zamierzam uciekać się ciągle do obrony –zacisnęłam zęby i z obrotu wykonałam szeroki zamach kataną celując w jego szyję. Tuż przy skórze zablokował ostrze, ale z taką łatwością… Zdezorientowana od razu wycofałam się i odskoczyłam. Czy naprawdę jest aż taka różnica między nami? Lekko zamyślona i zawiedziona uniknęłam kolejnego ataku. Wymijając skierowaną we mnie broń, lewą nogą próbowałam podkręcić jego, aby stracił równowagę. Na złość to wyczuł i krok ode mnie zrobił. Skupiając jego uwagę na poziomie nóg, przełożyłam katanę do drugiej ręki i wycelowałam końcówką ostrza w lewy jego bok. Nieoczekiwanie gołą ręką po prostu złapał broń, ot tak! Chciałam wyrwać z ucisku ją, ale na próżno. Mimo, że przeciął sobie wewnętrzną stronę dłoni, by zatrzymać żelastwo to nie puścił tak łatwo. Ciemna krew zaczęła spływać cienką strużką po ostrzu. Nienaturalnie wygięłam dłoń i rękę, w której trzymałam broń. Podniosłam prawą nogę, zgięłam ją w kolanie i ze złością wymierzyłam w jego brzuch. Odsunął się, puścił ostrze, ja nogą zakreśliłam łuk, a na drugiej utrzymywałam równowagę. Zanim się wyprostowałam, on ruszył znowu z mieczem na mnie. Przykucnęłam i wykonałam przewrót do tyłu po czym szybko powstałam. Jest za szybki! W mgnieniu oka zmienił poprzedni ruch i ledwo zatrzymałam ostrze tuż przed prawym barkiem, gdyż w ułamku sekundy wysunęłam z rękawa jeden scyzoryk i krzyżując go z kataną, stawiłam opór. Aż mi się gorąco zrobiło.
-Było tak blisko… -Lucyfer z ulgą odetchnął, ale był zdenerwowany i również się przestraszył.
Czy ja naprawdę będąc zapieczętowana, jestem tak słaba? Ręce zaczęły mi drżeć pod naciskiem. Muszę wezwać pomoc, nie poradzę sobie bez wsparcia, tak przyznaję to sama przed sobą. Zebrałam się w sobie i z całych sił odepchnęłam go, a ostrze skierowałam ku górze, przesuwając je między moimi brońmi. Tuż po tym rzuciłam ten scyzoryk w jego kostkę, by go spowolnić oraz zranić. Trafiłam, lecz go drasnęłam, nawet nie ugiął kolana po tym. Szubko sięgnęłam do kieszeni spodni po telefon.
-Masz w nim alarm, wyślij tylko sygnał jednym kliknięciem –Lucyfer krzyknął pośpiesznie, ale w tej samej chwili telefon został wybity z mojej ręki, a potem roztrzaskany o ziemię. Tylko nie to! Akurat teraz sama chcę pomocy! Zanim zdążyłam to ogarnąć w myślach, on znowu doskoczył do mnie i zamachnął się mieczem. Ledwo zdążyłam zablokować kataną jego atak. W dość nietypowy i niezbyt zalecany sposób trzymałam broń przez co musiałam przetrzymać drugą ręką, a dokładniej częścią ręki od nadgarstka do łokcia ostrze od swojej strony.
-Trzymaj się, proszę – Lucyfer błagalnym tonem wtrącił, gdyż widział, że jesteśmy w ciężkiej sytuacji.
-Próbuję… -wymamrotałam przez zęby, a ręka już mnie bolała od nacisku. Nogi zaczęły mi podjeżdżać do przodu, a tors przechylał się do tyłu. Niespodziewanie zabrał gwałtownie swój miecz ode mnie, ale w tym samym momencie kopnął mnie w brzuch, przez co od razu straciłam równowagę, gdyż nie byłam tak zręczna i nie zdążyłam zareagować. Płasko upadłam na kamyki. Dotkliwie uderzyłam się w kręgosłup i tył głowy. Przez przymknięte lekko powieki zobaczyłam, że mam przed sobą jego miecz. Niewiele myśląc kataną zamachnęłam się, aby odbić ostrze na bok. Ku mojemu zdziwieniu sam po tym zabrał miecz, ale energicznie przykucnął, jedną ręką podparł się po mojej lewej stronie głowy, a do prawej dłoni wziął wyciągnięty właśnie długi nóż, połyskujący, z idealnie gładkim ostrzem i długim szpicem. Nachylając się nad moją bladą twarzą, wbił czubek noża w prawie ramię. Poczułam niesamowity ból, nawet nie zdążyłam zareagować jakkolwiek. Ostrze zagłębiało się w ciele bez problemu. Byłam za mało czujną, bo prawe ramię już nie było metalowe! A teraz to ludzka ręka, więc ból, krew, są prawdziwe. Nie osłoniłam się, głupia ja! Zaczęłam kląć w myślach, a on zaczął we mnie coraz bardziej cisnął nożem, przekręcał go, wbiłam, mocno trzymał, a krew coraz bardziej wypływała. Spojrzałam na niego, był tak blisko mnie. Bez mrugnięcia okiem wpatrywał się w mój grymas, którym próbowałam ukryć fakt, że mnie to boli. On się w ogóle uśmiechał, szyderczo. Pod wpływem boli i tego, jak się znęcał nad tym barkiem, niekontrolowanie moje ciało się szarpało i podnosiło. Nogi mi przyblokował, tors też. Czy tak szybko stracę rękę, którą dopiero odzyskałam?
-Iza! –Lucyfer w przerażeniu bezradnie krzyknął.
Ścisnęłam szczękę, aż mnie bolała. Syknęłam i próbowałam na leżąco zmienić stronę katany w drugiej ręce, której mi nie przyblokował. Na końcu rękojeści miałam niewielkie ostrze. Z ostatnią nadzieją, aby się wydostać i wyciągnąć nóż z ciała, zgięłam rękę w łokciu i tym samym ostrzem ugodziłam go w lewy bok. Poczułam ciepło na ręce. Przebiłam skórę, wbiłam się w ciało. Zwolnił rękę, którą trzymał nóż i złapał się za bok. Łapiąc dech, zrzuciłam go na bok, a sama niezdarnie wstałam. Zakręciło mi się w głowie. Jak to cholernie boli. Bez zastanowienia jednym pewnym ruchem chwyciłam za rączkę i wyrwałam ostrze z ciała. Całe zakrwawione. Powinnam to zostawić, ale nie, bo by mi przeszkadzało i gorzej jeszcze godziło. Czuję mrowienie w palcach. Nie straciłam czucia, całe szczęście. Ta czerwień, kolor mojej krwi, dawno tego nie widziałam. Krwawię, dość poważnie. Nogi się pode mną ugięły. Znowu zawrót w głowie. Nie mogę skupić wzroku. Muszę się szybko zregenerować, muszę! Chęci przerosły możliwości w tym momencie. Niekontrolowanie się skuliłam, a kolanami oparłam o ziemię. Szybko podniosłam głowę i spojrzałam na Edwarda. Zmierzał ku mnie znowu z mieczem. Prosto w serce, a mój wzrok wirował.
-Lucyfer… Zginę –wymamrotałam z dużym przerażeniem i żałością w głosie, a ostrze było coraz bliżej. Pochłaniałam wzrokiem czerń miecza. Już czułam ten kolejny ból, widziałam w głowie ten obraz, chwilę jak on przeszywa mnie całą na wylot.
           Nagle bardzo blisko mnie, a pomiędzy mną a Edwardem pojawiła się postać. Czarny, długi płaszcz zasłonił mi całe pole widzenia. Najpierw się przestraszyłam, że to już koniec, ale jednak nie, gdy ten ktoś mnie… Obronił. Otworzyłam usta ze zdziwienia. Niewyobrażalna ulga, nigdy jeszcze takiego uczucia nie doznałam.
-Kim i dlaczego… -Lucyfer wyszeptał, jąkając się, a ja z wrażenia zapomniałam o rwącym bólu…


________________
Taki długi rozdział, brawo ja. Napisałam tyle, gdyż stwierdziłam, ze początek wieje nudą i muszę jakoś to zmienić. Wybaczcie wszelkie błędy, a są i to na pewno nie w małej ilości! Miłego czytania, pozdrawiam, Law! < 3