sobota, 28 listopada 2015

Rozdział XLI "Akt desperacji w sidłach porażki"



          Było już ciemno, ponuro, zimno, mgliście wokół mnie. Ciężej łapałam oddech. W powietrzu unosił się smród demonicznej krwi. Pozostałości tych okropnych, obrzydliwych, zdradliwych potworów. Miałam niesamowity mętlik w głowie. Do końca się wiedziałam co robię. Nie czułam nawet jak stąpałam po ziemi. Tak jakby mnie nie było. Byłam roztrzęsiona, nadzwyczajnie pobudzona. Ciało moje drżało, serce kołatało, a echo bicia dudniło mi w uszach. Krew w żyłach pulsowała, wzrok mój bardzo uważnie i nazbyt ostro odbierał obraz. Przystałam na moment i chciałam się opanować. Na ziemi leżały szczątki łachów, proch ulatywał, kałuże brunatnej cieczy zastygały. W jednej nawet stałam i topiłam swoje skórzane, czarne trampki. Spojrzałam na siebie z obrzydzeniem. Jestem cała w ich krwi. Ręce lepiły się do rękojeści, ubranie zaś do ciała, które było chłodne jak nigdy. Katana… również cała splugawiona. Trochę się opamiętałam teraz. Szał już miał punkt kulminacyjny. Wyżyłam się dostatecznie, jak na razie. Gardło mnie szczypało, zapewne mój krzyk był bardzo słyszalny w promieniu co najmniej pół kilometra. Odchrząknęłam, suchość w ustach, będę więc skrzeczeć. Opuściłam wolno ręce wzdłuż ciała. Katanę też. To, co zrobiłam… Nie zwróciłam w ogóle uwagi na Lucyfera. Wykorzystałam go jako zwykłą broń po prostu – wyrżnęłam w pień potwory w żądzy zemsty. Do tego ani razu się nie odezwał, milczał. W oczach znowu pojawiły się ciepłe łzy. Z lewego oka subtelna strużka już uleciała, zwilżając oraz zmywając tym samym plamkę krwi i poprzednie zaschnięte łzy. Opuściłam głowę. Zmierzwione włosy okryły moją twarz, maskując tym samym fakt, że właśnie teraz płaczę i przegryzam sobie ponownie spękaną wargę.
-Przepraszam Lucyfer, przepraszam… -wymamrotałam dygocącym tonem głosu, zęby o siebie się ocierały z każdą wypowiedzianą sylabą.
-Nic nie musisz mówić, mną też coś zawładnęło, nie mogłem sam się opanować, a tym bardziej ciebie zatrzymać –odpowiedział jak zwykle bardzo opanowanie.
Teraz zaczęły do mnie docierać emocje, te po stracie osoby, bliskiego przyjaciela. Powrócił ten ból, ucisk w sercu i w gardle. Niepostrzeżenie spojrzałam na leżące kawałek ode mnie ciało Edwarda. Szerzej otworzyłam oczy. Okrutna realia, zachwiałam się do tyłu. W myślach przywołałam sobie te słowa, ten widok, tą chwilę, gdy usłyszałam głos. Łzy się nasiliły. Przymrużyłam oczy. Zacisnęłam ręce i upadłam bezradnie na kolana. Całym ciężarem ciała – kości ubite na kamienistym podłożu. Ogarnęły mnie dreszcze. Objęłam się rękoma, oplotłam je wokół siebie. Taka beznadziejna sytuacja – dlaczego? Broń puściłam wolno. Jednak po chwili Lucyfer powrócił do swojej ludzkiej postaci. W ciszy stanął obok mnie. Nagle zdjął swoją koszulę z siebie. Zarzucił ją na mnie i sam poprawił, aby nie spadła, a mnie ogrzała choć trochę. Czyste ubranie przykłada do mojego – całego brudnego. Złapałam jednak materiał i ścisnęłam. Spojrzałam na tę czarno-niebieską kratę i zauważyłam, że jest… Zakrwawiona również. Od razu podniosłam wzrok na niego. Spojrzał mi w oczy, uśmiechnął się subtelnie. Moją uwagę przykuło to, że jedną rękę miał całą we krwi. Widać było jedną, wielką szramę od łokcia po paliczki palców. Rozszarpana skóra, rana głęboka i otwarta. Chciałam się poderwać do góry, lecz on przyłożył palce do swoich ust.
-Cśiii –syknął cichutko, chcąc, abym nie pytała o nic w związku z tym.
Przyklęknął przy mnie.
-Nie przejmuj się, to nic w porównaniu z tym, co się stało, z tym, co teraz przeżywasz –poprawił koszulę i bardziej ją naciągnął na moich ramionach tą okaleczoną dłonią.
-Ciebie też zraniłam… -mruknęłam z żałością w głosie, lecz on teraz mi przymknął usta.
-Mówię, że to najmniejszy problem –zabrał dłoń, a z lewej kieszeni spodni wyciągnął chustkę, którą sobie sprawnie owinął rękę i mocno zawiązał.
-I pamiętaj, nie zrobiłaś nic złego, nie zabiłaś człowieka –jego głos spoważniał.
-Ale… Ten głos –jąkając się powiedziałam, patrząc mu głęboko w oczy z myślą, że to naprawdę mój być jego głos.
-Nieczyste zagranie, manipulacja, chciał właśnie tym cię wykończyć. I sprawił, że masz wątpliwości. To naprawdę nie był Edward –powoli mi tłumaczył, tak abym zrozumiała i sobie to uświadomiła.
-Ja –zaczęłam niepewnie –nie wiem… -dodałam zrezygnowanie, a twarz skryłam w otwartych dłoniach.
           W ciszy, którą tylko przerywał mój oddech, trwaliśmy krótką chwilę. Zaczynała mnie boleć głowa, a na ciele odczuwałam palącą gorąc gojących się ran, gdyż w porywie ataków na demony nie zważałam na otrzymywane rany, a dość agresywnie działałam. Wyciągnęłam do Lucyfera ręce, nie mogłam sama się podnieść. Złapał mnie ciepłą dłonią i pociągnął do siebie. Silny chwyt, od razu powstałam i ledwo łapiąc równowagę wsparłam się o niego. Tak mi wstyd. Chusta, którą nałożył sobie –już przekrwiona była.
-Wracajmy –szepnął mi do ucha spokojnym głosem i skierował delikatnie w stronę ścieżki, która prowadziła do wyjścia parku.
Kiwnęłam głową i odsunęłam się od niego, bo czułam, że już dam radę iść o własnych siłach. Jednak gwałtownie się zwróciłam ponownie w tamtą stronę.
-Nie, nie zostawię tak ciała –zamarłam. Zwłok już… nie było! Nie mogłam uwierzyć własny oczom. Krew została, ale ciała ani śladu. Złapałam się nienaruszonego ramienia Lucyfera. Nie mogłam wykrztusić słowa. Chciałam przy nim zostawić naszyjnik z krzyżykiem, który od niego dostałam. Nosiłam go zawsze przy sobie, a otrzymałam bardzo dawno temu. Co tu się dzieje? Nerwowym wzrokiem rozglądałam się na boki i przed sobą. Niemożliwe, żeby sobie ot tak wyparowało!
-Gdzie on jest? –wydukałam w szoku i robiąc krok do przodu chciałam wrócić do tamtego miejsca.
-Z logicznego punktu widzenia mógł się rozsypać, bo demon, lecz… sam w to nie wierzę –Lucyfer się zamyślił.
Nie, to na pewno nie to. Zbyt długi okres czasu upłynął, aby tak się stało. Również nie wyczułam niczyjej obecności w pobliżu, pusto.
-Nie czuję się tu bezpieczne, chodźmy stąd, proszę! –w panice krzyknęłam chcąc od razu się wycofać, uciec jak najszybciej.
-Jesteś przerażona, co się dzieje? Wyczuwasz coś? –Lucyfer przyśpieszył za mną kroku, lecz kurczowo trzymał mnie za nadgarstek, gdyż wyprzedzałam go.
-Wyczuwam niebezpieczeństwo, nie wiek jakie, skąd, ale mam to dziwne uczucie –dygotałam cała i jeszcze bardziej brnęłam do przodu.
           Zbliżaliśmy się do bram szkoły, którymi na samym początku wybiegliśmy. Był środek nocy, nikogo nie spotkaliśmy po drodze. Księżyc w pełni rzucał piękny blask na otoczenie. Gwiazdy lśniły na granacie nieba. Cudowna atmosfera, kojąca. Zwolniłam lekko kroku, wyrównałam chód z Lucyferem. Ten strach w małym stopniu przeszedł, lecz nadal byłam wewnątrz niespokojna. Im bliżej placówki, tym gorzej szło planowanie co im powiem, jak im powiem, i czy w ogóle dam radę wszystko odtworzyć. Całe wydarzenie było bardzo wstrząsające. Również interesuje mnie to, co się działo w szkole pod naszą nieobecność. Byliśmy całkowicie pozbawieni kontaktu przez kilka godzin. Martwię się o nich.
Podeszliśmy pod kraty – otwarte? Spojrzeliśmy na siebie z Lucyferem i zdziwiliśmy się jednomyślnie. Zostawili otwarte bramy w nocy, po alarmie? To niespotykane. Niepewnie chwyciłam klamkę i przekroczyłam próg. Na terenie latarnie jasno świeciły, ale nie widziałam nikogo. Pustka. Podniosłam głowę i rzuciłam okiem na budynek, ten główny. Zapalone światła w jednym pomieszczeniu. Zapewne czekają na nas. Podążyliśmy ścieżką prosto do wejścia. Nieoczekiwanie rozbrzmiał stonowany dźwięk dzwonka telefonu. Lucyfer szybko sięgnął po niego i spojrzeliśmy na wyświetlacz. Dzwonił mój tato. Odebraliśmy i tylko zdołaliśmy w głośniku usłyszeć „To pu-ła-pka” Rozmowa zakończona, zdanie urwane, wydukane. Głos bardzo niski, słaby, jakby przyduszony.
Nagle oślepiły mnie bardzo jasne, białe światła. Automatycznie zamknęłam oczy i zakryłam je ręką. Wtórował temu potężny odgłos szybkich kroków, dźwięk jakby dobytych broni, zgiełk i niesamowite poruszenie. Odruchowo cofnęłam się, chcąc znaleźć się bliżej Lucyfera, lecz jego obok już nie było. Usłyszałam jego bardzo cichy krzycz, tak jakby z zawstydzeniem wydany. Do tego obił się w uszach brzęk kajdan i mocny huk uderzonego o ziemie ciała. Oderwałam dłonie od oczu i agresywnie się obruszyłam. Ujrzałam Lucyfera, który bezwładnie leżał twarzą do bruku przytrzymywany przez dwóch ubranych na czarno gości, w pełnym umundurowaniu i maskach na twarzach. Ręce miał mocno skute na plecach. Wokół mnie zjawiło się kilkanaście podobnych postaci z brońmi w rękach, przygotowanych do ataku. Wysoko uniosłam brwi. Oślepiona byłam lekko, ale adrenalina podskoczyła. Widok sponiewieranego Lucyfera wzbudził we mnie wściekłość, a ten bardzo dziwny i tajemniczy telefon podsycał we mnie agresję. Zasadzka? Pułapka? Czy ten alarm mógł być zaplanowany, a my w niego zaangażowaliśmy się bez podejrzeń? Co tu jest grane! Otępienie całkowicie przeszło, na nowo byłam zdenerwowana. Zacisnęłam pięści, jestem bezbronna – to fakt, ale jeśli trzeba będzie to będę walczyć ile sił mi starczy. Odbijające się plamki w oczach, spowodowane przez wpatrywanie się w światło, powoli przestawały się pojawiać i mogłam wyraźniej widzieć. Podniosłam wzrok z postaci Lucyfera na delegację, która pojawiła się przede mną. Jeden z nich to ten „z góry”, ten, który wówczas pojawił się w sali. Czy to naprawdę był ich plan… Po jego dwóch stronach stali również dobrze zbudowani, eleganccy mężczyźni  w garniturach. Jeden – brązowe, krótkie włosy, szary materiał ubioru, zielone, wręcz szmaragdowe oczy, a mina pełna zadufania. Drugi –nieco wyższy od rówieśników, w falowanych, rozwianych, brunatnych włosach, piwnych tęczówkach, ostrych rysach twarzy a jego posturę zdobił czarny garnitur ze wzorem pionowych linii w tym samym odcieniu. Niespodziewanie drgnęła mi lewa ręka i w tej samej chwili zebrani ochroniarze wycelowali we mnie bronie. Czyli jeden fałszywy ruch i strzelą? Nie przypominam sobie, abym wcześniej się znalazła w podobnej sytuacji.
-Poddaj się, Izabelo Lawrence. Koniec twojego przedstawienia – ten w fioletowym garniaku odezwał się triumfalnie, stanowczo i ironicznie tak jak wtedy, gdy się uśmiechał na sali, a jego oczy wyrażały drwinę na mój widok.
-Ani mi się śni, wypuście Lucyfera! –niskim, wściekłym głosem odburknęłam, nie odrywając od nich wzroku.
-Dobrze ci radzę, oddaj się w nasze ręce. Inaczej gości, których tutaj mamy, zginął śmiercią w strasznych męczarniach –delikatnie odwrócił się i szeroko ramiona rozłożył. Ci dwaj również odeszli na bok, odsłaniając mi pole widzenia. Ujrzałam ojca, Firm, Nate’a, Bel i Dzinks. Byli wyraźnie półprzytomni, klęczeli na kolanach, a za nimi stali umundurowani, którzy przy ich szyjach trzymali noże, ostrzem blisko przyłożonym do skóry. Nieczyste zagranie, zakładnicy wzięci z moich bliskich. Tani, ale jaki brutalny ruch! Zazgrzytałam zębami. Nie przejrzeliśmy ich, to takie poniżające! Nerwowo wiodłam wzrokiem od osoby do osoby. Co robić? Nie zaryzykuje ich życiem, nie ma mowy. Więc jak postąpić?! Widziałam, że są lekko poobijani, zapewne stawiali opór, ale taka niespodzianka była zbyt dużym szokiem, aby mogli coś zdziałać. Łapałam ciężej oddech.
-Powiem, że ładnie są bawiliście jak do tej pory. Sprytnie wam się udawało uśpić naszą czujność –zaczął z uśmiechem mówić, przechodzącym tym samym  przed moimi bliskimi, którzy nawet nie podnieśli głowy w moją stronę. –Taki demon pod ręką, a my o tym się po czasie dowiedzieliśmy –dodał, poprawiając blond włosy.
-Nie jestem demonem! –odkrzyknęłam, wykonując gwałtowny krok do przodu w jego stronę i w tym momencie zobaczyłam jak dwóch gości z ogromną siłą uderzają Lucyfera w tył głowy. On już  się nie poruszył podczas tego. Łzy mi stanęły w oczach, gdy oderwali miecz tępą stroną zwróconą do karku Lucyfera i chcieli ponownie się zamachnąć. Na tej gładkiej stronie, którą go zranili zobaczyłam rozsmarowaną krew. Przecież mogą go zabić!
-Przestańcie! –z chrypką wrzasnęłam a oni również przystąpili do ranienia pozostałych. Te echa obitych ciał, odgłosy zadowolenia ze strony oprawców. Nieprawdopodobna bezwzględność. –Skończcie to! –desperacko upadłam na kolana. Nie mogłam złapać tchu, czułam się jak w najgorszym koszmarze. –Proszę! –na tym samym ciągle oddechu uprzednio zaczerpniętym dodałam, schylając nisko głowę, gdyż taki widok był istną torturą dla mojej psychiki.
-Od razu jesteś posłuszna, idealnie –wyniosłym i zadowolonym tonem głosu powiedział. –Brać ją –krótko, szorstko dodał i pstryknął palcami.
W mgnieniu oka zostałam mocno skrępowana łańcuchami. Ręce, nogi, kark. Brutalnie rzucili i przycisnęli mnie to zimnego podłoża. Drastycznie i celowo boleśniej mnie zakuwali. Czułam tylko jak na ciele już odbijają mi się żelazne łańcuchy. Nienaturalnie mnie wygięli. Po chwili za włosy podniósł mnie ten lider. Mocno, pewnie szarpnął za czarne kłaki, zagarnął w dużej mierze samą grzywkę, gęstą i długą. Naciągnął mi szyję, cebulki włosów łaskoczącym bólem dawały o sobie znać. Zmusił mnie tym samym do tego, żebym  na niego spojrzała. Zagryzłam policzki od środka i pełnym rozwścieczenia wzrokiem dobrze zapamiętałam sobie jego dumną, narcystyczną twarz. Miał takie przepełnione pychą oczy. Traktował mnie z góry, z pogardą wpatrywał się w moje oblicze. Trudno było mi przełykać ślinę, płytko oddychałam. Mięśnie miałam nadwyrężone.
-Dwa oblicza, raz pada do nóg, a teraz? Próbuje wzbudzić we mnie strach –przybliżył usta do moich uszu. –Będziesz doskonałym obiektem doświadczalnym. Przydasz się nam –szepnął z zadowoleniem.
-Żebyś się nie zdziwił… -To na pewno nie powiedziałam ja! To nie było z mojej woli!
Nagle zakrył mi oczy zimną dłonią, a po całym ciele przeszedł mnie dreszcz. Po tym nastąpił skurcz i bezwład mięśni. Puścił moje włosy, a ja spadłam ociężale na ziemię. Wszystko wokół się uspokoiło i ucichło…


______________________
Kolejny za nami. Cóż za zwrot akcji, ale czyż to nie było do przewidzenia? Zapewne tak. Tradycyjnie, za błędy chylę głowę i życzę miłego czytania, a za tę czynność już dokonaną - dziękuję. Pozdrawiam, Law! < 3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wszystko przeżyję.